Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Zdaje się, że muszę teraz złagodnieć, nawet jeśli to oznacza, że będę
płynął do Illian trzy razy dłużej niż trzeba. Cóż, może te trolloki ścigały was trzech.
Rand zamrugał, ale nie odezwał się ani słowem, jednakże Mat nie był taki ostrożny.
— A niby czemu nie? — spytał podniesionym tonem. — Polowały na ten sam skarb,
co my.
337
— Może — mruknął kapitan, wyraźnie jednak nieprzekonany. Przeczesał gruby-
mi palcami swoją brodę, po czym wskazał kieszeń, do której om schował sakiewkę
i rzekł: — Dwa razy tyle, jeśli zechcesz odwracać uwagę moich ludzi od tego, jak bardzo
ich wykorzystuję. Przemyśl to. Wypływam jutro wraz z pierwszym brzaskiem.
Odwrócił się na pięcie i podszedł z powrotem do kupców, rozkładając szeroko ręce,
gestem przepraszając, że kazał im tak długo czekać.
om nadal się wahał, ale Rand ponaglił go do zejścia z trapu, nie dając mu szansy
na żadną dyskusję. Bard posłusznie poszedł za nim. Przez tłum ludzi przeszedł szmer,
kiedy zobaczyli naszywany łatkami płaszcz oma, a niektórzy nawet zaczęli coś wołać,
chcąc się dowiedzieć, jakiego rodzaju występy proponuje.
„A mieliśmy przejść nie zauważeni” — pomyślał Rand z przerażeniem.
Zanim słońce zajdzie, w całym Białym Moście będzie głośno o tym, że do miastecz-
ka przybył bard. Pogonił jednak oma, który pogrążony w ponurym milczeniu nawet
nie próbował zwolnić, by pysznić się uwagą, jaką na siebie ściągał.
Stangreci powozów z zainteresowaniem spoglądali na oma ze swych wysokich
siedzeń, ale najwyraźniej godność zajmowanego przez nich stanowiska zabraniała im
krzyczeć. Nie mając żadnego pomysłu, dokąd się teraz udać, Rand ruszył ulicą, która
biegła wzdłuż rzeki pod mostem.
— Musimy znaleźć Moiraine i pozostałych — powiedział. — I to szybko. Szkoda, że
nie przyszło nam do głowy, żeby om zmienił płaszcz.
om nagle się otrząsnął i stanął jak wryty.
— Jakiś karczmarz będzie nam mógł powiedzieć, czy oni tu są albo czy już tędy prze-
jeżdżali. Prawdziwy karczmarz. Tacy ludzie znają wszystkie wieści i plotki. Jeśli ich tu
nie ma... — Spojrzał w przód i w tył, na Randa i Mata. — Musimy porozmawiać.
Ruszył w stronę miasta, odchodząc od rzeki, tak szybko, że płaszcz zawirował wokół
jego łydek. Rand i Mat musieli przyspieszyć kroku, żeby go dogonić.
Szeroki, mlecznobiały łuk, który nadał miastu jego nazwę, przytłaczał Biały Most tak
samo z bliska, jak z daleka, lecz w chwili, w której Rand znalazł się wśród ulic, stwier-
dził, że miasteczko jest równie duże jak Baerlon, choć nie tak tłoczne. Po ulicach jeź-
dziło kilka fur, ciągniętych przez konie, woły, osły albo ludzi, ale nie było wśród nich
żadnych powozów. Najprawdopodobniej tylko kupcy je posiadali i teraz wszystkie były
zgromadzone przy przystani.
Na ulicach ciągnęły się szeregi sklepów najrozmaitszego rodzaju, wielu rzemieśl-
ników pracowało przed swoimi warsztatami, pod szyldami huśtającymi się na wie-
trze. Minęli człowieka naprawiającego garnki i krawca wystawiającego zwój tkaniny
ku światłu, by klient mógł ją lepiej obejrzeć. Siedzący w drzwiach warsztatu szewc stu-
kał młotkiem w obcas wysokiego buta. Domokrążcy krzykiem zachwalali swoje usługi
w dziedzinie ostrzenia noży i nożyc albo usiłowali zainteresować przechodniów swo-
338
imi skromnymi tacami owoców czy warzyw, żaden jednak nie ściągał na siebie więk-
szego zainteresowania. Sklepy, w których sprzedawano jedzenie, dysponowały równie
żałosnymi wystawami towarów jak te, które Rand zapamiętał z Baerlon. Nawet rybacy
wystawiali na sprzedaż nędzne stosy małych ryb, jako że wszystkie łodzie były akurat
na rzece. Czasy nie były jeszcze takie ciężkie, jednakże każdy wiedział, co się stanie, jeśli
pogoda wkrótce się nie zmieni, a te twarze, których nie wykrzywiało zmartwienie, wy-
dawały się wpatrywać w coś niewidzialnego, coś nieprzyjemnego.
W samym środku miasta, tam gdzie zaczynał się most, znajdował się wielki plac, wy-
brukowany kamieniami, startymi przez całe pokolenia. Plac otaczały karczmy, sklepy
i wysokie domy z czerwonej cegły, na froncie których wisiały tablice z tymi samymi na-
zwami, które Rand zauważył na drzwiach powozów. Do jednej z takich karczm, najwy-
raźniej wybranej na chybił trafił, zajrzał om. Szyld na drzwiach, kołyszący się na wie-
trze, pokazywał z jednej strony wędrowca z tobołkiem na plecach, a z drugiej tego sa-
mego człowieka z głową ułożoną na poduszce i obwieszczał, że jest to „Przystań Po-
dróżnika”.
We wspólnej izbie było pusto, z wyjątkiem tłustego karczmarza nalewającego piwo
z beczki, i dwóch mężczyzn, ubranych w proste rzeczy robotników, którzy siedzieli przy
stole na tyłach sali i ponurym wzrokiem wpatrywali się w swoje kufle. Tylko karczmarz
podniósł wzrok, kiedy weszli do środka. Całą salę dzieliła od frontu do samego tyłu
ścianka sięgająca na wysokość ramienia i po obu jej stronach znajdowały się stoły i ko-
minki, w których płonął ogień. Rand zaczął jałowo dociekać, czy wszyscy karczmarze

Podstrony