Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Przed nim stała walizkowa maszyna do pisania z wkręconym arku­szem papieru. Papier tkwił w maszynie już od dwóch godzin i był zupełnie czysty.
Godzinę później wszedł Pietrow, rzucił krótkie spojrzenie na małą kartkę przypiętą do ściany, przeczytał ją, a potem spojrzał na Pardoe.
- Dlaczego jeszcze nie ma raportu o wczorajszym wydaniu? - rzucił ostro.
Pardoe podniósł głowę i spojrzał na Rosjanina.
- Może zgadzam się ze wszystkim, co napisaliście - odparł. Pietrow skinął ku przypiętej do ściany kartce.
- Lepiej to zdejmij, przyjacielu, jeśli nie chcesz napytać sobie biedy.
Pardoe odwrócił się i również spojrzał na kartkę. Było na niej wydrukowane tylko jedno zdanie: “Ocenzurowana prasa wywiera demoralizujący wpływ... cenzura zabija ducha obywatelskiego”.
Pardoe spojrzał znów na Rosjanina.
- Jak to napytać sobie biedy? Przez coś takiego? - spytał niewinnym tonem.
- Cholera, Pardoe, nie udawaj idioty. Znasz zasady gry tak samo dobrze jak ja - odparł Pietrow z irytacją.
- Może znam je nawet lepiej niż pan - odrzekł Anglik.
- A cóż to ma znaczyć?
- To nie ja wymyśliłem te słowa. To jest cytat właśnie z faceta, który ułożył zasady gry.
- Przestań się ze mną bawić, Pardoe - Pietrow wyciągnął rękę i zerwał kartkę ze ściany, a potem przedarł ją dwukrotnie na pół, rzucając kawałki w stronę kosza na śmieci.
Pardoe westchnął i uśmiechnął się krzywo.
- Gdyby był tu z panem któryś z waszych specjalistów od ideologii, to nie ja, lecz pan musiałby się tłumaczyć, Pietrow.
- Co jest z tobą, Pardoe? Skąd ta agresja? - Pietrow był autentycznie zaskoczony.
- Czy pan wie, kto powiedział te słowa?
- Gówno mnie obchodzi, kto je powiedział.
- Szkoda. To cytat z Karola Marksa.
- Żartujesz chyba.
- Stawiam swoją miesięczną pensję przeciwko pańskiej, że nie żartuję, przyjacielu. Niech pan spyta któregoś z waszych specjali­stów od Marksa. To nie żaden żart, to tylko dowód, że to, co zawsze o was mówili, było prawdą.
- A cóż takiego mówili, jeśli można wiedzieć?
Pardoe zaczerpnął głęboko powietrza i przez sekundę zastanawiał się, czy Rubikon był prawdziwą rzeką, czy tylko mityczną.
- Mówili, że wy tam na Kremlu nie jesteście ani marksistami, ani komunistami, tylko po prostu bandą łajdaków, która dorwała się do władzy.
Przez kilka chwil Pietrow stał w milczeniu, a potem ściszając głos zapytał:
- Czy coś ci się stało, Pardoe? Jesteś może chory?
Pardoe wstał i trzęsącymi się rękami wyciągnął kartkę z maszy­ny. Potem odwrócił się i spojrzał Rosjaninowi prosto w oczy.
- Dwie noce temu szlachetni rycerze z pańskiej Armii Czer­wonej zgwałcili moją matkę i siostrę. Nie w tym samym domu, nawet nie w tej samej dzielnicy. Matka zmarła na atak serca dziś rano. Z tego, co wiem, to samo spotkało setki kobiet w całym kraju. Spuściliście ich ze smyczy na nasze kobiety, Pietrow, i Bóg świadkiem, że pożałujecie tego - po twarzy Pardoe spływały powoli łzy. - To może potrwać lata, Pietrow, ale zemścimy się, możesz być tego pewien. To już koniec z wami! Pokazaliście, kim naprawdę jesteście, barbarzyńcy, dzikusy, zwierzęta!
Na oczach stojącego bez ruchu Rosjanina Pardoe chwycił maszynę do pisania i rąbnął nią o ziemię, po czym wyszedł z pokoju. Pietrow sięgnął po słuchawkę wewnętrznego telefonu, zawahał się chwilę, a potem cofnął rękę.
Kiedy o drugiej nad ranem na Alma Street w Chiswick niespodziewanie włączono prąd, obudziło się kilka mających lekki sen osób. Większość z tych ludzi wyrwało ze snu światło, które zapo­mnieli zgasić wieczorem, jedną z rodzin obudziło nie wyłączone radio, samotnie mieszkającego mężczyznę odkurzacz, który również nie został wyłączony, kiedy jak zwykle zamknięto dopływ energii o jedenastej wieczorem. Dziesięć minut później wszyscy oni byli z powrotem w łóżkach, próbując ponownie zasnąć.
O drugiej trzydzieści w Alma Street wjechał czarny Fiat. Samochód jechał powoli wzdłuż ulicy zabudowanej jednakowymi domami z tarasami na piętrze. W środku siedziało czterech męż­czyzn. Kiedy mijali numer 27, jeden z nich kazał kierowcy zatrzy­mać auto, po czym wszyscy czterej wysiedli. Mieli na sobie ciemne płaszcze deszczowe i kapelusze. Najwyższy z całej czwórki popro­wadził ich krótką ścieżką pod drzwiami domu i nacisnął guzik dzwonka. Wszyscy stali, czekając na niewielkim ganku. Po chwili zadzwonili jeszcze raz. Kilka minut później zauważyli w środku światło lampy parafinowej i usłyszeli, że ktoś drepcze do drzwi, a potem odsuwa dwie zasuwy i opuszcza łańcuch.
Kiedy drzwi się otworzyły, stanął w nich mężczyzna, który miał na sobie tylko spodnie, kapcie i zarzucony na ramiona ręcznik. Spojrzał na stojące w ciemności na ganku postacie i zapytał:
- Kto tam?
Wysoki odepchnął go na bok i wszedł do środka, a pozostali za nim. Jeden z nich włączył światło. Człowiek, który wpuścił ich do środka, zrobił zdziwioną minę. Po chwili ustąpiła ona miejsca przerażeniu. Nikt nie był w stanie spowodować, żeby włączono światło w środku nocy i nikt nie składał wizyt o tak wczesnej porze. Z wyjątkiem KGB. Wysoki zapytał:
- Gdzie jest Joseph Ash?
- Ja jestem Joseph Ash.
- Ma pan syna imieniem Joseph?
- Tak.
- Czy on tu mieszka?
- Tak. Ale teraz śpi.
Wysoki skinął na jednego z pozostałych i obaj ruszyli w stronę schodów.
- Hej, nie wolno wam tam wchodzić! - zawołał, Ash. - To mój dom, proszę pana. Nie macie prawa nachodzić nas w ten sposób. Nie macie...
Twarda pięść trafiła go w usta łamiąc protezę. I stary człowiek zatoczył się, łapiąc gwałtownie powietrze. Zostawili go na dole i weszli na schody. Gdy zapalili światło w pierwszej sypialni, kobie­ta w średnim wieku z lokówkami na włosach usiadła gwałtownie na łóżku, otwierając ze zdumienia usta.
- Gdzie twój syn sypialnia? - padło pytanie.

Podstrony