- Muszę się na chwilę przyłożyć, kwadransik, nie więcej.
Crane należał do osobników raczej słabych fizycznie, posiadał jednak zdolność szybkiej regeneracji. Zazwyczaj wystarczało mu pół godziny snu, czasem kwadrans. Tym razem jednak nie przespał nawet kwadransa. Coś, może okrzyk, wyrwało go z drzemki. Nie pamiętał, czy miał przedtem jakiś sen, w każdym razie całe jego ciało pokrywał pot. Dlaczego nie zszedł natychmiast na dół?
Sam nie wiedział.
Pozostałością kawalerskich czasów, kiedy willa impresaria służyła do znacznie mniej nobliwych spotkań, były małe okienka, z których goście pierwszego piętra mogli obserwować sytuację w livingu. Okienka były małe i do ich wad należało niewielkie pole widzenia. Z jednego punktu obserwacyjnego można było śledzić wydarzenia tylko w części obszernego pomieszczenia na dole. Po ślubie Betty poleciła zamurować "świńskie obserwatoria", ale rzemieślnicy, jak to bywa i w wysoko rozwiniętych krajach, nie wykonali swej roboty do końca. W garderobie i pokoju gościnnym okienka pozostały. Crane nie uczestniczył w minionych przyjęciach na półwyspie, poznał Donavana już po jego moralnej odnowie. Luk pokazał mu podczas poprzedniej bytności jeden z podchmielonych gości, który zapaławszy sympatią do młodego naukowca koniecznie pragnął opowiedzieć mu o swoich męskich przygodach. Teraz Charles obudzony i zaskoczony nerwowym łomotaniem serca nie podnosząc się z łóżka poruszył tygielkiem.
Wydało mu się, że ogląda niemy film. Na schodach wiodących do livingu stały dwie postacie w czarnych kombinezonach z maskami Myszki Miki i Kaczora Donalda zamiast twarzy... Żart nowo przybyłych gości? Chyba tak. Niepokojące było tylko to, że w ręku poczciwego Donalda błyszczał automatyczny pistolet wycelowany w głąb livingu. Myszka gestykulowała gwałtownie.
Crane zeskoczył z łóżka i ruszył ku schodom. Napad? Co w takim razie robi Patt? Naukowiec najpierw biegł. Potem zwolnił. Miękki chodnik na schodach tłumił jego kroki. Ciało goryla zobaczył wychodząc zza zakrętu. Wierny sługa Donavana leżał w kałuży krwi o krok od wejścia... Świdrujący krzyk kobiecy. - Nie, nie, darujcie! - wybił się ponad inne hałasy parteru. To był głos Betty. Crane stchórzył. Skamieniały zatrzymał się na schodach... Odgłosy uderzeń i zwierzęcy ryk osaczonego żubra, tym razem należący do właściciela willi, spleciony ze szlochem jakiejś gwiazdki.
Prawie nie oddychając wycofał się na piętro. Bał się. Zawsze był tchórzem, przeklinał, że na jego miejscu nie znajduje się choćby Jack. Ten nie miał nigdy wahań, pierwszy w baseballu, w rugby, w boksie, nie jak oferma, maminsynek Crane, który nawet piłki dobrze schwycić nie potrafił... Żeby jeszcze mieć jakąś broń. Idiotyczne. Cóż mu po broni? Do wojska go nie wzięli, nawet strzelać nie umiał. Jedno, co posiadał, to nadrozwinięty mózg, w tej chwili sparaliżowany z grozy i absolutnie nieprzydatny. Do najbliższych zabudowań było pół mili, woda w jeziorze musiała być przeraźliwie zimna... A telefon? Wszedł do sypialni Betty, pochwycił słuchawkę. Cisza. Ktoś rozumujący logicznie zawczasu unieszkodliwił centralę. Jeszcze raz spojrzał przez okienko. Disneyowskie maski zniknęły. W kadrze widać było nieruchomą postać w splotach czegoś, co wyglądało jak kłębowisko gadów. Dyskotekowe światło utrudniało obserwację, trzeba było dobrej chwili, aby zorientować się, że są to ludzkie jelita. Potem ich usłyszał. Dwa męskie głosy ludzi wspinających się po schodach.
- Powinien być gdzieś jeszcze jeden...
- Ależ, Frank, ta baba powiedziała, że nie ma nikogo więcej...
Rozejrzał się rozpaczliwie: łóżko, szafka, łazienka.
Zdecydował się pod łóżko.
Weszli. Sportowe adidasy i buty wojskowe...
- Tu nikogo nie ma...