Niedowiarkowi zdawało się, że pogrąża się w jej otchłani. Zawołał po pomoc, ale pomoc nie nadeszła. Niczym strącony ptak spadał na dół.
Pęd upadku ryczał mu w uszach, jakby próbował wyssać go z samego siebie. Czuł
niezmiernie daleko pod sobą skałę, o którą się roztrzaska.
– PokÅ‚oÅ„ mi siÄ™, a ja ciÄ™ ocalÄ™ – szepnÄ…Å‚ gÅ‚uchy, tchnÄ…cy olejkiem gÅ‚os.
Covenant poczuł przypływ przyprawiającego o zawrót głowy przerażenia połączonego z pożądaniem. Czarny wir powietrza cisnął nim o skałę, jakby moce całych niebios zstąpiły, aby rozbić go o twardy granit jego przeznaczenia. Złość wyła w jego głowie, domagając się wpuszczenia, domagając się, niczym samobójczy paradoksalny zawrót głowy, zapanowania nad nim. On jednak nie poddawał się, kurczowo trzymał się samego siebie. Był trędowaty; Kraina nie była rzeczywista; a to nie był sposób, w który on umrze.
Zacisnął pięść na pierścieniu z całą kruchą siłą swego ramienia.
Wraz z łoskotem uderzenia ból rozsadził mu czaszkę. Śmiertelne męczarnie wyły i skowyczały w jego głowie, szarpały go niczym pazury wściekle drące tkankę jego mózgu.
Foul płynął na tym bólu niczym na fali przypływu, usiłując przełamać lub przelać się ponad tamą jego woli. Covenant jednak był zbyt pozbawiony czucia, aby się załamać. Jego ręce i nogi był głuche na ból, zamrożone; jego czoło było już przyzwyczajone do bólu; a czarna opuchlizna na wargach dobrze znana. Zielony, upiorny chłód nie mógł pokonać odrętwienia jego kości. Niczym trup zesztywniał w oporze.
Lord Foul próbowaÅ‚ wejść do jego wnÄ™trza, próbowaÅ‚ poÅ‚Ä…czyć siÄ™ z nim. Jego propozycja byÅ‚a kuszÄ…co sÅ‚odka – uwolnienie od bólu, wyzwolenie od dÅ‚ugiego niepokoju, który bÅ‚Ä™dnie zwaÅ‚ swym życiem. Jednakże on byÅ‚ przywiÄ…zany do siebie w sposób, który nie
pozwalał na odwrót, nie pozwalał na poddanie się. On był Thomasem Covenantem, Niedowiarkiem i trędowatym. Odmówił.
Nagle jego ból spadÅ‚ w ciemność. Krzywda, rany, rozbicie, poturbowanie – wszystko obróciÅ‚o siÄ™ w proch i rozwiaÅ‚o w bezwietrznym powietrzu. W ich miejsce pojawiÅ‚a siÄ™ drÄ™twota, jego nieodwracalny brak czucia. W ogromnej, nie oÅ›wietlonej otchÅ‚ani dostrzegÅ‚
samego siebie.
Stał we wszechogarniającej pustce, otoczony niczym; wpatrywał się w niemym osłupieniu w swe ręce.
Początkowo zdawały się normalne. Były chude jak patyki, a dwa brakujące palce prawej ręki wywoływały w nim poczucie straty, niepełności, która przyprawiała go o jęk. Jednakże jego pierścień był nietknięty. Wisiał luźno na wskazującym palcu; srebrzysta obrączka tak doskonała i nieodparta, jakby miała jakieś znaczenie.
W miarę jednak jak patrzył, ciemne purpurowe plamy zaczęły się pojawiać na jego rękach
– na palcach, zgiÄ™ciach palców, dÅ‚oniach. Powoli rozszerzaÅ‚y siÄ™ i zaczynaÅ‚y ropieć; pÄ™czniaÅ‚y niczym pÄ™cherze, po czym otwieraÅ‚y siÄ™, ukazujÄ…c wrzody pod skórÄ…. Z powiÄ™kszajÄ…cych siÄ™ ran sÄ…czyÅ‚ siÄ™ pÅ‚yÅ„. Wkrótce obie jego rÄ™ce byÅ‚y pokryte infekcjÄ….
Pojawiła się na nich gangrena, zaczęły się rozkładać; intensywny odór życia, zapach gnijącego mięsa wylewał się z niego niczym wyziewy żrącego grzyba, cuchnącego i okrutnego. Pod powłoką infekcji kości jego palców zaczęły się wyginać. Pozbawione szpiku, uszkodzone przez zgniliznę, napięte ścięgnami, których nerwy obumarły, zostawiając je wiecznie wyprężonymi, wiecznie zaciśniętymi jedne na drugich; kości powyginały się, popękały i zastygły powykrzywiane. Jego przegniłe i schorowane ręce okaleczyły same siebie. A czarna, chorobliwa opuchlizna gangreny zaczęła wżerać się powyżej nadgarstków.
Te same napiÄ™cia, to samo cuchnÄ…ce, niekontrolowane naprężenie mięśni i Å›ciÄ™gien –
pozbawione kontroli zgniÅ‚ych nerwów – wygięło jego przedramiona, tak że zwisaÅ‚y groteskowo z Å‚okci. Potem ropa zaczęła wykwitać niczym pot z wrzodów pokrywajÄ…cych jego przedramiona. Gdy podwinÄ…Å‚ szatÄ™, spostrzegÅ‚, że nogi sÄ… już powykrzywiane do kolan.