Ściemniało
się
już,
kiedy
zobaczył
czwo-
rokątną
wieżyczkę
willi
Triste-le-Roy,
niemal
tak
wysoką
jak
eukaliptusy,
które
ją
otaczały.
Pomyślał,
że
zaledwie
jeden
świt
i
jeden
zachód
słońca
(stary
blask
słońca
na
wschodzie i drugi na zachodzie) oddzielają go od godziny
wyczekiwanej przez poszukiwaczy Imienia.
Zardzewiała
krata
żelazna
określała
nieregularnego
kształtu
obwód
posiadłości.
Główna
brama
była
zamknię-
ta.
Lönnrot
bez
wielkiej
nadziei,
że
znajdzie
wejście,
ob-
szedł
ogrodzenie
dokoła.
Znalazłszy
się
na
nowo
przed
nieprzystępną
bramą,
odruchowo
wsunął
rękę
między
pręty
i
napotkał
zasuwę.
Zgrzyt
żelaza
zdumiał
go.
Bra-
ma otworzyła się z trudem, lecz bez oporu.
Lönnrot poszedł ścieżką między eukaliptusami, depcąc
116
po
kilku
przemieszanych
z
sobą
pokoleniach
gnijących
sztywnych
liści.
Dom
widziany
z
bliska
obfitował
w
nie-
potrzebne
symetrie
i
powtórzenia:
lodowatej
Dianie
w
posępnej
niszy
odpowiadała
w
drugiej
niszy
inna
Diana,
balkon
znajdował
replikę
w
innym
balkonie.
Podwójne
schody otwierały się na podwójną balustradę. Hermes
0 dwóch
twarzach
rzucał
monstrualny
cień.
Lónnrot
okrążył
dom,
tak
jak
przedtem
całą
posiadłość.
Obejrzał
wszystko. Pod tarasem zobaczył wąską okiennicę.
Popchnął
ją:
kilka
marmurowych
stopni
schodziło,
do
sutereny.
Lbnnrot,
który
wyczuwał
już
gusta
architekta,
odgadł,
że
na
przeciwległym
końcu
sutereny
są
inne
schodki.
Znalazł
je,
wszedł
po
nich
na
górę
i
otworzył
klapę wyjściową.
Blask
zawiódł
go
do
okna.
Otworzył
je:
żółty
krąg
księżyca
ukazywał
w
smętnym
ogrodzie
dwie
wyschłe
fontanny. Lonnrot zaczął zwiedzać dom. Przez sienie i ga-
lerie
wychodził
na
jednakowe
dziedzińce
wewnętrzne,
a
kilka
razy
na
ten
sam
dziedziniec.
Wchodził
po
zaku-
rzonych
schodach
do
okrężnych
korytarzy,
mnożył
się
nieskończoną
ilość
razy
w
przeciwległych
lustrach,
znuży-
ło
go
otwieranie
lub
uchylanie
okien,
ukazujących
ten
sam
żałosny
ogród
z
różnych
wysokości
i
pod
różnymi
kątami; wewnątrz były meble w żółtych pokrowcach
1 świeczniki
owinięte
w
muślin.
Dłużej
zatrzymała
go
jedna
z
sypialń;
znalazł
tam
jedyny
kwiat
w
porcelano-
wej
czarce;
płatki
osypały
się
przy
pierwszym
dotknięciu.
Na
drugim
piętrze,
ostatnim,
dom
wydawał
mu
się
nie-
skończenie
wielki
i
stale
rosnący.
„Dom
nie
jest
tak
wielki
—
pomyślał.
—
Zwiększa
go
półmrok,
symetria,
lustra,
wiele
minionych
lat,
to,
że
go
nie
znam,
moja
samotność".
Krętymi
schodkami
wszedł
na
wieżyczkę
z
tarasem.
Księżyc
tego
wieczora
przebijał
szyby
okienne
w
kształ-
cie
rombów;
były
żółte,
czerwone,
zielone.
Zatrzymało
go
mgliste, oszałamiające wspomnienie.
Dwaj
ludzie
niskiego
wzrostu,
brutalni
i
barczyści,
rzucili się na niego i odebrali mu broń. Inny mężczyzna,
bardzo wysoki, skłonił się, powitał go uroczyście i rzekł:
117
■—
Jest
pan
bardzo
uprzejmy.
Pozwolił
nam
pan
za-
oszczędzić jedną noc i jeden dzień.
Był
to
Red
Scharlach.
Dwaj
napastnicy
związali
ręce
Lönnrota. Ten odzyskał wreszcie głos.
— Scharlach, pan szuka Tajemnego Imienia?
Scharlach
wciąż
stał
przed
nim,
obojętny.
Nie
uczestni-
czył
w
krótkiej
walce,
ledwie
wyciągnął
rękę
po
rewol-
wer
Lönnrota,
który
mu
podano.
Przemówił;
Lönnrot
usłyszał
w
jego
głosie
znużone
zwycięstwo,
nienawiść
na
miarę
wszechświata
i
nie
mniejszy
od
tej
nienawiści
smutek.
— Nie
—
powiedział
Scharlach.
—
Szukam
czegoś
o
wiele
bardziej
znikomego
i
przemijającego,
szukam
Eryka
Lönnrota.
Trzy
lata
temu
w
spelunce
na
rue
de
Toulon zatrzymał pan i kazał uwięzić mego brata. W zam-
kniętej
karecie
moi
ludzie
wyciągnęli
mnie
spośród
strze-
laniny
z
kulą
policyjną
w
brzuchu.
Przez
dziewięć
dni
konałem
w
tej
opuszczonej
symetrycznej
willi,
dręczyła
mnie
gorączka,
ten
ohydny
Janus
o
dwóch
twarzach,
któ-
ry
patrzy
na
zachody
i
wschody
słońca,
był
koszmarem
mego
pół-snu
i
pół-czuwania.
Zacząłem
nienawidzić
mego
ciała, zacząłem czuć, że dwoje oczu, dwie ręce, dwa płuca
są
czymś
równie
potwornym
jak
dwie
twarze.
Pewien
Irlandczyk
próbował
mnie
nawrócić
na
wiarę
Chrystusa,
powtarzał
mi
sentencję
gojów:
Wszystkie
drogi
prowadzą
do Rzymu. W nocy moje majaczenia żywiły się tą meta-
forą,
czułem,
że
świat
jest
labiryntem,
z
którego
nie
można
uciec,
bo
wszystkie
drogi,
choćby
udawały,
że
prowadzą
na
południe
czy
na
północ,
w
rzeczywistości
wiodą
do
Rzymu,
który
także
jest
prostokątnym
więzie-
niem,
gdzie
konał
mój
brat,
i
domem
w
Triste-le-Roy.
W te noce przysiągłem sobie na boga, który widzi dwie-
ma
twarzami,
i
na
wszystkich
bogów
gorączki
i
luster,
że
zbuduję
labirynt
wokół
człowieka,
który
uwięził
.mego
brata.
Zbudowałem
go
i
jest
mocny,
a
materiały,
których
użyłem,
to
zabity
rabin,
busola,
sekta
z
wieku
XVIII,
słowo greckie, sztylet, romby nad sklepem z farbami.
Pierwszego
terminu
w
tej
serii
dostarczył
mi
przypadek.
Uplanowałem z kilkoma kolegami ■— wśród nich był Da-
118
niel
Azevedo
—
kradzież
szafirów
Tetrarchy.