Wylegitymowałem się, wyłuszczyłem sprawę zbiorów doktora Gottlieba. Wy-
tłumaczyłem, że za przestępstwo dokonane z Makulskim nie grozi mu już w tej
177
chwili żadna kara. Ba, jeśli odda żelazną skrzynkę, zapewne otrzyma nawet nagrodę.
Wągrowskiemu szumiało jeszcze w głowie wypite minionej nocy wino, spra-
wiał odpychające wrażenie, oczy miał czerwone, twarz nie umytą i nie ogoloną.
Uśmiechnąwszy się do mnie chytrze, oświadczył szeptem:
— Panu jednemu powiem jak na spowiedzi całą prawdę. Wielu już było u mnie
po tę żelazną skrzynię. Ci moi nowi goście też chyba w tej sprawie tu przyjechali.
Ale panu, jako osobie urzędowej, powiem prawdę: ja nie mam tej skrzyni. Głu-
pi byłem i nie wiedziałem, że papiery, które w niej się znajdowały, miały jakąś wartość. Koło Ostródy wtedy pracowałem jako gajowy, ale tak się złożyło, że za-
łatwiłem komuś nieformalnie sprzedaż tartacznego drzewa, ktoś doniósł milicji
i spodziewałem się rewizji. Wtedy to bojąc się, że znajdą u mnie tę skrzynkę i za-pytają, skąd ją mam, zaniosłem ją nad Jezioro Drwęckie, wpakowałem do łódki,
wypłynąłem na głębszą wodę i wrzuciłem do jeziora. Za historię z drzewem do-
stałem wyrok w zawieszeniu, ale mnie zdegradowali, potem zatrudnili w Bądzu.
To caluśka prawda, szanowny panie. Nie będę kręcił ani pana zwodził, bo pewnie i tak mi pan winka nie postawi.
Pokiwałem z ubolewaniem głową, westchnąłem kilka razy, pożegnałem stare-
go i odjechałem.
— Pan mu wierzy, szefie? — zapytała Monika.
— Blada twarz bezczelnie łże — skomentował całą sprawę Winnetou i tego
samego zdania był Wielki Bóbr.
— A dlaczego myślicie, że kłamie?
— Utopił skrzynkę w jeziorze? — powtarzała z ironią Monika.
— Jeśli zamierzał pozbyć się skrzynki na czas rewizji, to jako gajowy po pro-
stu wyniósłby skrzynkę w krzaki i zakopał.
— Widziałem Wągrowskiego — stwierdził Wielki Bóbr. — Taki człowiek jak
on przenigdy nie rzuciłby skrzynki do jeziora, bo myślałby: „A nuż ona mi się
kiedyś na coś przyda”. Sądzę, że raczej zrobiłby tak, jak to mówi panna Monika.
Tak więc moi towarzysze byli przekonani, że Wągrowski kłamie. Doskonale
wie, gdzie jest skrzynka. I albo już ją komuś sprzedał — wspomniał przecież,
że przed obecnymi „gośćmi” byli jacyś inni — albo czeka, aż ktoś ofiaruje mu
sumę, która go zadowoli. Nagroda, o której wspomniałem, nie wydawała mu się
atrakcyjna. Być może ktoś go już poinformował, że otrzymać może od państwa
co najwyżej dziesięć procent wartości skarbu.
Postanowiłem w dalszym ciągu prowadzić obserwację poczynań Wągrowskie-
go i bandy grubasa. Mijały więc dni, jeździliśmy nad jezioro Bądze, podkradali-
śmy się pod dom Wągrowskiego i dzień i noc wypatrywaliśmy, co się u niego
dzieje. A tymczasem Wągrowski chodził codziennie po wino, potem śpiewano
chóralnie i pojedynczo „Szła dzieweczka do laseczka” i „Gdy mi ciebie zabrak-
nie”. Co noc Wągrowski wyprowadzał z domu bandę grubasa i szedł z nią w coraz
178
inne miejsce do lasu, gdzie kazał kopać. Potem stwierdzał, że być może jutro przypomni sobie właściwe miejsce. Cierpliwość grubasa i jego ludzi zdawała się być niewyczerpalna. Ja także powściągnąłem swoje zniecierpliwienie, mając świadomość, że pośpiech jest złym doradcą. „Kto chce upolować grubego zwierza, musi
umieć cierpliwie czekać w zasadzce” — powtarzał Winnetou. Monika zaczynała
mieć wątpliwości.
— Na co właściwie czekamy? Czego się pan spodziewa?
— Nie wiem — odparłem szczerze. — Sądzę, że czekamy na „rozwój sytu-
acji”.
— A jeśli sytuacja wcale się nie rozwinie? Nie jesteśmy wprawdzie z cukru,
ale chodzimy zakatarzeni i przemoknięci.
Bo warto wiedzieć, że skończyła się piękna pogoda i zaczęły padać deszcze.
Lało przez całe dnie, padało w nocy. Mieliśmy katar, a Wielki Bóbr zaczął nawet kaszleć. Poiliśmy się gorącą herbatą z sokiem malinowym, łykaliśmy asprocole
i antygrypiny.
— Po jakie licho tu siedzimy? — coraz częściej pomrukiwała niezadowolona
Monika.
A ja odpowiadałem:
— Może się wybierze pani do grubasa i zapyta go, dlaczego daje się wodzić
za nos?
— A czy nie przyszło panu na myśl, że oni wodzą za nos właśnie pana i nas,
szefie?
Uśmiechnąłem się i nic nie powiedziałem. Ale dostrzegając rosnące zniecier-
pliwienie Moniki pewnego dnia zabrałem ją na wycieczkę.
Mieliśmy akurat kolejny dyżur w pobliżu domu Wągrowskiego. Zajechaliśmy
wehikułem na półwysep i pieszo, pod niebem pochmurnym i kapiącym rzadkim
deszczem, pomaszerowaliśmy w stronę wioski. Banda grubasa smacznie spała po
nocnej libacji, tylko Wągrowski poruszał się ospale na podwórzu. Narąbał drewna, a potem z komina domu popłynęła smuga dymu — zapewne rozpoczął przygoto-wywanie śniadania dla siebie i swych gości.
Monika głośno ziewnęła.
— Okropna nuda — stwierdziła. — Nigdy nie przypuszczałam, że praca de-
tektywa jest tak monotonna. Szefie, ma pan dla mnie jakieś zajęcie w Warszawie?
Już wolę siedzieć w biurze i odbierać telefony.
W milczeniu ująłem ją za rękę i poprowadziłem z powrotem w las. Nie wróci-
liśmy jednak do wehikułu, tylko omijając jezioro Bądze leśną drogą maszerowa-
liśmy do wsi Dolina i dalej, również leśnymi drogami — aż nad jezioro Gaudy.
Deszcz przestał siąpić, od czasu do czasu w szarej powłoce chmur powstawały
szczeliny i przebłyskiwało słońce. Monika nie pytała, dokąd i po co idziemy —