Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Ruszył za nimi. Nie zastanawiał się dlaczego. Chłód i ostry swąd zwierzęcego łajna ze
zdwojoną siłą uderzył w mózg i Adamowi zdawało się, że rozumie treść wrzasku wielkiej maciory,
którą pan Misztal i Lebioda wyciągnęli za uszy z zagrody z kilkoma warchlakami. Prosiaki
wydzierały się za mamą. A ona kwiczała: „Oprawca jak zwykle ma twarz człowieka!".
— Kurwa, co się ze mną dzieje?! — spanikował Adam i przestraszył się, że za chwilę zemdleje.
Poprzez kwik świń przedarły się słowa pana Misztala. Bardzo rzeczowe: — Świnię trzeba bić
jednym uderzeniem między oczy — oznajmił, jakby rozpoczynał kuglarskie przedstawienie. Na tym
stwierdzeniu zakończył jednak wstęp do pokazu i bez zbędnego zamachu, krótkim, ale piekielnie
silnym ciosem walnął świnię obuchem w łeb. — Bo jeśli nie trafisz dobrze, to pod skórą zrobi się
gąbka twarda jak eternit i nie zabijesz..
Ogłuszona świnia zachwiała się i ciężko zwaliła na bok. Adama sparaliżowało. Oniemiały patrzył na
zwierzę, co traciło resztki siebie. Tomasz Lebioda trzymał świnię za tylne nogi, a pan Misztal
odstawił siekierę.
— Po siekierze trzeba poprawić na ostro — sapnął.
Nachylił się i długim, cienkim nożem dźgnął maciorę w podgardle. Z dziury strzeliła krew i w tym
momencie Adam ogłuchł na skargi zdychającej świni. Umierające ciało zwierzęcia dzieliły od
oddychającego ciała człowieka lata świetlne, przestrzeń nie do pokonania. Nieprzekraczalna
pustynia. Zamiast wpatrzonych w siebie oczu Adam widział kamienie, zamiast współczucia mroziła
go obojętność.
— Ma coś koło dwustu kilo — mruknął pan Misztal, a jego pulchne policzki radośnie zadrgały. —
Będzie trochę pasztetu i kiełbas — mlasnął z lubością.
Warchlaki zanosiły się w chlewie, gdy wywlekali ich matkę na podwórko.


— Tomek, zgarnij słomę — powiedział pan Misztal do Lebiody, który załadował widłami na taczkę
ściętą przez krew słomę. Słoma wyglądała jak składowisko cierniowych koron.
Pan Misztal lubił, gdy mu ktoś pomagał. Z pomocnikiem dzielił się swoją pasją i pewnie po cichu
liczył, że jego sztuka innych zauroczy. Dlatego dużo mówił, a każde jego słowo ogłuszało Adama
praktyczną mądrością.
— Inaczej zabija się byka. — Pan Misztal zatańczył przy leżącej matce ze szlauchem w dłoni. Był
najczystszym rzeźnikiem w okolicy, a przecież zużywał tylko tyle wody, ile na jedno pojenie
przychówku. A że przychówku było niewiele, to wychodziło na to, że pan Misztal był też oszczędny.
— Bykowi trzeba jak toreador trafić ostrzem w takie przęsło na karku. — I pan Misztal wbił haki w
tylne nóżki maciory, tak jak wbija się gwoździe w nadgarstki. W trójkę wciągnęli trupa na stare
drzwi od obory. — Kiedyś pomagał mi Mietek — ciężko dyszał pan Misztal — jeździł ze mną na
każde bicie, ale nie dawał nadziei na następcę, bo był głupi, a głupi rzeźnik nie nauczy się obrabiać
mięsa rękami i do końca będzie kaleczył je nożem.
Haki zaczepiły o górę drzwi, a zakrwawiony nos świni zarył w ziemię.
— Wcale nie taka ciężka — wysapał pan Misztal i wrócił do wcześniejszej myśli: — Dwieście kilo to
wcale nie tak wiele.
Lebioda przykucnął, szeroko rozstawił przednie nóżki świni i poprzybijał do drzwi na wysokości
świńskich uszu.
— Jak pracowałem w rzeźni, były i trzystukilowe. — Pan Misztal pościnał matczyne wymiona i
zo201 stały po nich białe plamki. — Podczas transportu łamały sobie nogi. Bardzo kwiczały, ale ja
tego nie słyszałem. — I jednym pociągnięciem noża rozpiął dwustukilowy płaszcz ciała na świat.
Adam patrzył na wnętrzności i zgłębiał wiedzę o martwych. Kamienną i niezmienną. Bał się
dopuścić do siebie myśl, że martwych już nie można czuć.
Że można się im tylko przyglądać. A współodczuwanie zastrzeżone jest tylko dla żywych. Ale
zamiast bezruchu błyszczące wnętrzności świni wywołały w nim dziwne skojarzenie, wspomnienie
ruchu tak żywego, że jak dziś zobaczył ten moment, gdy szedł z Ewą i małymi jeszcze chłopakami do