Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Zacisze.
Spokój.
Patrząc na sosnowe wzgórze, można by się spodziewać, że ten częściowo schowany wśród zieleni dom z jasnych pni drzew jest azylem milionera, leśnym schronieniem, w którym bogacz oddaje się Bóg wie jakim przyjemnościom i szuka spokoju od pełnego na­pięć świata biznesu.
A może był to pensjonat dla narciarzy, zamknięty dopóki nie spadnie śnieg. Albo...
Nie sposób powiedzieć, kiedy się patrzy z okien jadącego samocho­du. Przy wjeździe nie było ani nazwy posiadłości, ani skrzynki na listy, a bramę zabezpieczał gruby łańcuch spięty masywną kłódką. Wciśnię­tą między krzaki i gałęzie sosen dróżkę wewnątrz ogrodzenia zarosły chwasty. Ktoś bardzo ciekawy i spragniony dokładnych informacji mógł próbować zasięgnąć języka w wytwórni syropu klonowego. Ale gdyby to zrobił, poczułby się jeszcze bardziej zawiedziony. Tamtejsi robotnicy, jak przystało na prawdziwych mieszkańców Nowej Anglii, chętnie gawędzili z obcymi o pogodzie, lecz nie o sprawach dotyczą­cych ich samych albo sąsiadów. Zresztą oni, mimo krążących najprzeróżniejszych pogłosek, tak naprawdę nic nie wiedzieli.
 
II.
Dopiero z góry widać było, że dom na wzgórzu jest większy niż sugerował to widok z drogi i nie stoi samotnie. Mniejsze budynki ukryte za zasłoną sosen, tworzyły trzy strony czworoboku, zaś zamy­kał go ów dom z drewnianych bali. Wewnątrz znajdował się trawnik, a na nim krzyżowały się dwie wyłożone białymi płytami z kamienia ścieżki. Wzdłuż nich posadzono kwiaty, krzewy i drzewa. Stwarzało to wrażenie równowagi, porządku, symetrii i miłych dla oka proporcji. Działało kojąco. Nawet owe mniejsze domki, chociaż połączone ze sobą szeregowo niczym miejskie segmenty mieszkalne, miały dachy na wzór ostrego zwieńczenia głównego budynku.
Zastanawiające, że mimo znacznych rozmiarów posiadłości nikogo prawie nie było widać. Maleńki ogrodnik strzygł trawnik. W sadzie położonym po zewnętrznej stronie czworoboku dwóch miniaturo­wych robotników zrywało jabłka. Z ogniska rozpalonego w sporym warzywniku wzdłuż przeciwległego szeregu domków, unosiła się wstęga dymu. Majątek, w którym tak dużo pracy poświęcano upra­wom, musiał mieć wielu mieszkańców, ale mimo owych nielicznych oznak życia sprawiał wrażenie opuszczonego. Jeśli byli tam jacyś ludzie, wydawało się zastanawiające, że rezygnowali z przyjemno­ści, jakie niósł ze sobą ten jasny rześki dzień jesieni. Z pewnością ważne powody zmusiły ich do pozostania w pomieszczeniach.
Odosobnienie mieszkańców stanowiło część tajemnicy otaczają­cej to miejsce. Od roku 1951, odkąd przyjechały ekipy budowlane - nie z pobliskiego miasteczka, chociaż inwestor miał na tyle dobre serce, że pokaźne ilości materiałów budowlanych kupił w okolicy - obywatele Quentin usiłowali dociec, co się na tym wzgórzu dzieje. Kiedy robotnicy postawili bramę i odjechali, miejscowi plotkarze zauważyli zadziwiającą zbieżność, bo przypomnieli sobie czytane nie tak dawno relacje o rozpoczętej pod koniec wojny produkcji bomby atomowej. Rząd wybudował wówczas w Nowym Meksyku nie­wielkie miasto na pustyni. Okoliczni przedsiębiorcy mieli w związ­ku z tym nadzieję, że nastąpi ożywienie w interesach. Czekali na próżno: do owego miasta na pustyni zjeżdżali ludzie, ale - podobnie jak w posiadłości na wzgórzu - nikt stamtąd nie wyjeżdżał.
 
III.
Każdy z dwudziestu identycznych domków miał dwa poziomy. Na dole znajdowała się pracownia wyposażona we wszystko, co wiązało się z tym, czemu w czasie wolnym chciał się poświęcić jej użytkow­nik. Gdzieś może ktoś malował, może rzeźbił albo tkał, możliwe też, że przy użyciu narzędzi stolarskich wyrabiał przedmioty z drewna. A że każdy domek posiadał przylegający do pracowni mały odosob­niony ogródek otoczony wysokim murem, niewykluczone, iż ktoś zajmował się ogrodnictwem, na przykład hodował róże. Lokator jednego z owych domków wybrał ćwiczenia gimnastyczne i pisanie wierszy. Wiedział, że nie potrafiłby się skupić, gdyby jego ciało nie było sprawne. W swoim poprzednim życiu stosował się przecież ściśle do zasad filozofii zen, wierząc, że ćwiczenie ciała jest sprawą ducha. Codziennie przez godzinę podnosił ciężary, skakał przez skakankę, ćwiczył rytmikę, kata albo wschodnie sztuki walki. Robił to z pokorą i nie czerpał satysfakcji z faktu, że osiąga coraz lepszą kondycję fizyczną, ponieważ rozumiał, że ciało jest jedynie instrumentem duszy. Zresztą efekty codziennego treningu były mało widoczne. Ów człowiek miał tors ascety, a przy diecie ubogiej w biał­ko dobrze rozwinięte mięśnie zastępowały tkankę tłuszczową, którą jego organizm spalał wskutek intensywnych ćwiczeń. Mięsa nie jadał. W piątki spożywał jedynie chleb i wodę. W niektóre dni nie przyjmował żadnych pokarmów. To dyscyplina dodawała mu sił.

Podstrony