Skomplikowana jest procedura prawna.
29
— Gdybym pojechał do Würzburga, mógłbym poznać ludzi, którzy przysłali ci ten obraz, porozmawiać z nimi?
— Nie. Ja bym nie wyjawił ich nazwiska. Oni pojęcia nie mają o malarstwie
i o malarzach. Nic by nie potrafili ci powiedzieć. Tylko byś ich zdenerwował.
Mają prawo do spokoju.
— To wziąłbym pod uwagę. Ale ktoś przecież chronił ten obraz od uszkodze-
nia. Ktoś wiedział, co robi. Oni na ten obraz patrzyli, ci ludzie w Würzburgu. Na pewno widzieli na nim to, co my. I na pewno więcej niż my wiedzą o nim.
Ludwig potrząsnął głową.
— Nic nie wiedzą. Nic o sztuce. — Machnął ręką ze znużeniem. — Mój naród
szanuje sztukę, obrazy, książki, przedmioty piękne, kunsztowne. Szanuje. Stara się je ochraniać. Ale niekoniecznie rozumie je. Możesz mi wierzyć! Nie dam ci żadnych nazwisk i adresów w Würzburgu. Mam po temu konkretne powody.
— Respektuję twoje powody, Ludwig — powiedziałem — jednak pozwól, że
cię jeszcze o coś zapytam. Przedwczoraj mówiłeś o wzburzeniu, jakie ten obraz wywołał, kiedy go wystawiono. Gdzie? Mówiłeś, że ludzie chcieli go spalić. Kiedy?
— Plotka. Pogłoski. Bardzo stara plotka. Bardzo stare pogłoski. Nie powinie-
nem był powtarzać czegoś takiego.
— Ale chciałbym wiedzieć.
— Nie ma tu co wiedzieć. Ludzie wymyślają niestworzone brednie. Ludzie
przesadzają.
Ludwig wstał, więc wstałem także. Wiedziałem, że nasza rozmowa skończyła
się. Odprowadził mnie do drzwi biura.
— Nic nie odkryjesz w związku z tym malarzem Rohlmannem — powie-
dział. — Ale po powrocie przyjdź do mnie na obiad. Chętnie posłucham twoich
wrażeń z podróży.
Uśmiechnąłem się na to. Nie miałem nic odkryć, ale on wolał się upewnić, że
z nikim nie będzie dzielił owego „niczego”.
— Oczywiście, Ludwig — odrzekłem. — Porozmawiamy, kiedy wrócę.
Przypomniało mi się coś, co powinno było przypomnieć mi się wcześniej.
— Nie widziałem tu dziś Roberta. Czy on nie chory?
— Tak — powiedział Ludwig głosem zdławionym. — Bardzo chory. W żad-
nym razie nie należało pokazywać mu tego obrazu. Był takim szczęśliwym czło-
wiekiem. Neil Carlton zawiódł mnie. Już nie jest moim przyjacielem.
— On jest twoim przyjacielem, Ludwig. Musiał wiedzieć, czy czarny też znaj-
dzie na tym obrazie siebie. Albo przynajmniej uważał, że musi wiedzieć.
Ludwig lekko potrząsnął głową.
— No, życzę ci przyjemnej podróży. Tylko na pewno odezwij się po powrocie.
Pożegnaliśmy się uściskiem dłoni i znowu wyszedłem na ulicę, w ten hałas
i odór, w tę nierzeczywistość. Na swój sposób, to także było obrazem namalowa-30
nym przez jakiegoś czarnoksiężnika. Znikało, kiedy człowiek od tego odchodził, ale dopóki pozostawał w krainie tych wielkomiejskich mocy, oddziaływało tysią-
cem swoich sposobów.
Wszystko zdawało się wskazywać, że niedobrze jest z moim i tak niezbyt
zdrowym rozsądkiem. I że chyba muszę wyjechać, obojętne dokąd.
ROZDZIAŁ TRZECI
Miasteczko Friedheim leży na uboczu, z dala od linii kolejowej i od autostra-dy. Można tam dojechać z Monachium tylko autobusem kursującym dwa razy
dziennie. Ten dworzec autobusowy mieścił się na nie znanej mi bocznej ulicy.
Mieszkałem kiedyś w Monachium, przez dwa miesiące, ale jakoś nigdy o tej uli-cy ani o tym dworcu autobusowym nie słyszałem. Bilet sprzedał mi jowialny grubas za niskim kontuarem. Wiszące za jego plecami kolorowe plakaty nawoływa-
ły do zwiedzania jakichś miasteczek o dziwacznie obcych nazwach. Na długich
ławkach siedziało kilka osób. Nie wiedziałem, czy czekają na autobus właśnie do Friedheim, i wcale mnie to nie obchodziło. Nie byłem w nastroju towarzy-skim. Gruby kasjer powiedział, że do Friedheim jedzie autobus numer jedenaście.
Na ścianie za tymi długimi ławkami wisiała tablica z rozkładem jazdy wypisa-
nym kredą. Odczytałem, że autobus numer jedenaście odjeżdża za piętnaście minut. Ponieważ był to autobus niemiecki, odjazd nie mógłby nastąpić ani o minutę wcześniej czy później. Z całą pewnością miałem dokładnie kwadrans czasu.
Przed dworcem stały trzy autobusy, ten z numerem jedenaście, pierwszy
w szeregu, jak gdyby miał prowadzić, stary autobus, ale nie odrapany. Chociaż świeżość jego młodości minęła, pozostał schludny. Czekał bez kierowcy, bez pa-sażerów, pusty, z drzwiami otwartymi. Wsiadłem. Swoją jedyną torbę, dosyć du-
żą, postawiłem na podłodze pod tylną szybą i zająłem na przodzie najlepsze miejsce oddzielone przejściem od miejsca kierowcy, z widokiem przez przednią szybę i przez okno z boku. Gotów do jazdy mogłem spokojnie siedzieć.
Ta dziewczyna przyszła w niecałe pięć minut po mnie. Rosły młodzieniaszek
niósł jej bagaż, dwie duże walizki i jedną małą. Ona sama niosła czarną toreb-kę damską średniej wielkości oraz torbę linii lotniczych Pan-American. Przed drzwiami autobusu zawahała się i zajrzała z powątpiewaniem. To, że ja jestem, nie rozproszyło jej wątpliwości.
— Czy to autobus do Friedheim? — zapytała. Ponieważ zapytała po niemiec-
ku, odpowiedziałem po niemiecku również.
— Tak mi powiedziano.