Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Conan podążył za nimi. Kroczył w dość sporej odległości, ale nie musiał się zbliżać. Wyspa była maleńka, a on widział w nocy równie dobrze jak kot. A nawet gdyby stracił ich z oczu, z łatwością prowadziłby go słuch. On sam ze względu na ostrożność był boso. Bardzo rzadko chodził bez butów po mieście, ale tutaj nie miał się czego obawiać. Stygijczycy dbali o czystość aż do przesady i wymagali, by nawet cudzoziemcy rezydujący na Żółwiu codziennie sprzątali ulice.
Aquilończycy szli drogą, którą poprzedniej nocy pokonał Stygijczyk. Gdy dotarli do rzeki, czekała na nich łódź. Siedziało w niej czterech wioślarzy, jednak nie było z nimi Stygijczyka.
Conan schował się, gdy Aquilończycy wchodzili na pokład. Ściągnął płaszcz i zrolował go ciasno. Jedwab dał się łatwo zwinąć i Cymmerianin bez problemów wsunął płaszcz do niewielkiego woreczka z krokodylich jelit. Przezroczyste opakowanie nie przepuszczało wody. Conan zawiązał koniec i zawiesił pakunek na szyi na jedwabnym sznurze. Ubrany jedynie w krótkie żeglarskie spodnie przyglądał się, jak łódź odpływa z przystani.
Kiedy znalazła się w odpowiedniej odległości, Conan zbliżył się do nabrzeża i powoli, by nie zdradził go plusk, wśliznął się do rzeki. Ciepła woda Styksu zamknęła się wokół niego, gdy ruszył za łodzią. Płynął niczym żaba, nie wynurzając rąk i nóg na powierzchnię. Wiedział, że w ten sposób może spędzić w wodzie całe godziny.
Mokre włosy oblepiły mu głowę, dzięki czemu każdy obserwator mógłby go wziąć za fokę. Statek z Aquilończykami nie był jedyną jednostką na rzece. Conan widział liczne łódki rybaków, którzy łowili żerujące nocą ryby. Łodzie wyposażono w pochodnie i kosze z żarzącymi się węglami, by wabić ryby w sieci. Płomienie na tle czarnych wód Styksu tworzyły niesamowicie piękny widok. Cymmerianin aż nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę, że on i ryby nie są jedynymi istotami pływającymi w wodzie. Gdzieś tutaj krążyły wielkie węże wodne, a plusk w pobliżu oznaczał, że krokodyl złapał ofiarę i walczy z nią zażarcie.
Ignorując niebezpieczeństwo, Conan podążał za łodzią. Silni wioślarze nie spieszyli się, więc nie było to trudne. Kierowali się do południowego brzegu, gdzie na tle ciemnego nieba rysowały się potężne świątynie i posągi Khemi.
Jak się okazało, Conan nie musiał długo płynąć. Łódź przybiła do schodów prowadzących w mrok ulic. Wioślarze przywiązali dziób do wielkiego brązowego pierścienia osadzonego w nabrzeżu i pomogli wyjść pasażerom na brzeg. Conan dostrzegł sylwetkę widzianego poprzedniej nocy Stygijczyka.
Schody na nabrzeżu pojawiały się co mniej więcej pięćdziesiąt kroków, więc Conan podpłynął do najbliższych. Wyszedł z wody niczym rzeczny stwór i wspiął się po szerokich stopniach. Wyjął płaszcz, rozwinął go i zarzucił na ramiona. Jedwab zafurkotał w powietrzu i szczelnie otulił jego masywną postać. Cymmerianin naciągnął kaptur i wyszedł na ulicę. Płaszcz pozwalał mu chodzić bezkarnie po mieście, pod warunkiem, że nie natknie się na dokładną kontrolę.
W ostatniej chwili zobaczył, jak drobna postać niknie w wąskiej uliczce. Z posępnym uśmiechem ruszył w tamtym kierunku.
Czwórka podążała dość długo ulicami Khemi. Tworzyły one niezwykły widok jak wiele innych w większych miastach Stygii. Niewolnicy i kupcy wrócili do swych kwater, ale nie oznaczało to, że ulice były całkowicie puste. Wszędzie pojawiali się wygoleni na łyso akolici rozmaitych świątyń, wychudzeni postami i innymi wymaganymi od nich umartwieniami. Kontrastowały z nimi zmysłowe ladacznice, które paradowały po placach nagie, jedynie w kunsztownych chustach na głowach. Wpinały w nie świeczki, by migotliwe światło ukazywało piękno ich ciał. Przybysze z pustyni o przysłoniętych twarzach, odziani w czarno-białe pasiaste szaty, wiedli wielbłądy w kierunku targowisk, które rankiem miały zaroić się od handlarzy. Pomarszczeni starcy w wystrzępionych łachmanach sprzedawali narkotyki zakazane we wszystkich krajach poza Stygią. Na rogach ulic sztukmistrze trenowali swoje zwierzęta. Zza drzwi prowadzących do mrocznych piwnic płynęła obca, niezrozumiała muzyka oraz śmiech i okrzyki przestrachu.
Khemi, główny port handlowy Stygii, nie był tak bardzo opanowany przez kapłanów, jak Luxur czy inne wielkie ośrodki kultu - ale tylko według norm Stygijskich. Conan odnosił wrażenie, że co piąta mijana budowla jest przybytkiem poświęconym jednemu czy kilku z wielu dziwnych bóstw, a przecież jeszcze się nie zbliżyli do dzielnicy świątyń.
Tropiona czwórka zatrzymała się. Stygijski przewodnik wskazał drzwi dwupiętrowego budynku. Wszyscy zniknęli w środku. Conan szybko podszedł do portalu i zdążył jeszcze usłyszeć trzask zasów. Przyjrzał się budowli. Jak wiele domów w tym mieście, z wyjątkiem świątyń, miał płaską fasadę i z każdej strony stykał się z sąsiednimi budynkami. Ścianę zdobiły płaskorzeźby przedstawiające sceny z historii, mitologii i stygijskie obrzędy. Nad drzwiami widniała owalna płyta z dziwnym herbem: trójząb o falistych ostrzach wpisany w sierp księżyca. Jeśli oznaczał jednego z bogów Stygii, to był on nie znany Conanowi.
Na parterze nie było okien, ale każde piętro miało ich po trzy. Gdy Cymmerianin przyglądał się budynkowi, w oknie na drugim piętrze zapłonęło światło. Conan rozejrzał się czujnie. Z dala nadchodzili dwaj pijani mężczyźni. Skręcili za róg i ulica opustoszała. Conan zbliżył się do budynku i zaczął wspinać po ścianie ze zręcznością wiewiórki. Dla kogoś wychowanego w górach Cymmerii, gdzie chłopcy wchodzą po pionowych urwiskach dla zabawy i aby wykradać jaja i pióra z gniazd, rzeźbiony mur był równie wygodny, jak i drabina. Stygijscy bogowie i boginie, często ze zwierzęcymi głowami, zapewniali dogodne oparcie dla rąk i nóg. „Jedyna korzyść z bogów Stygii”, pomyślał z krzywym uśmiechem.