Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


TERMINAL DZIENNIK DONOSI: DZISIAJ W AMMONLEE PETIFARGUE
DOPROWADZIŁ DO SYSTOLIZACJI PIERWSZY ENZOM,. GŁOS ZNAKOMITEGO
GRAWISTYKA NADAMY O GODZINIE DWUDZIESTEJ SIÓDMEJ. PRZEWAGA
ARRAKERA. ARRAKER POWTÓRZYŁ SWÓJ SUKCES JAKO PIERWSZY
OBLITEROWIEC SEZONU W TRANSWAALSKIM STADIONIE,
Odszedłem. Więc nawet rachuba czasu się zmieniła. Trafiane światłem olbrzymich liter, które jak szeregi płonących linoskoczków mknęły nad morzem głów, metaliczne tkaniny kobiecych sukien filowały nagłymi płomykami. Szedłem, nie wiedząc o tym, a coś powtarzało we mnie dalej: więc nawet czas się zmienił. To jakby dobiło mnie. Nie widziałem nic otwartymi oczami. Chciałem tylko jednego: wyjść stąd, wydostać się z tego piekielnego dworca, znaleźć się pod gołym niebem, na wolnej przestrzeni, zobaczyć gwiazdy, poczuć wiatr.
Przyciągnęła mnie aleja wydłużonych świateł; w przeświecającym kamieniu stropów pisało coś — . litery kreślił zamknięty w alabastrze ostry płomyk — TELETRANS
TELEPORT TELETHON, przez ostrołukowe drzwi (ale to był jakiś niemożliwy, z posad wyważony luk, niczym negatyw dzioba rakiety) dostałem się do sali nakrytej zamarzłym złotym pożarem. We wnękach ścian — setki kabin, ludzie wbiegali do nich, wypadali z pośpiechem, rzucali na podłogę porwane paski, nie taśmy telegraficzne, to było coś innego, z wytłoczonymi gruzełkami, inni deptali po tych strzępach. Chciałem wyjść, przez pomyłkę wszedłem do ciemnego wnętrza, nim zdążyłem się cofnąć, coś zabrzęczało, błysk, jak gdyby fotograficznej lampy, i ze szczeliny obrzeżonej metalem, jak z listownika, wysunął się we dwoje złożony arkusik błyszczącego papieru. Ująłem go, otwarłem, wychynęła z niego ludzka głowa, o nie domkniętych, skrzywionych lekko cienkich wargach, patrzała na mnie przymrużonymi oczami: to byłem ja sam! Złożyłem na dwoje papier i plastyczne widmo znikło. Rozchyliłem powoli brzegi, nic, szerzej, pojawiło się znów, jak gdyby wyskoczyło znikąd, odcięta od tułowia, zawieszona nad kartką papieru głowa z niezbyt rozumnym wyrazem. Spoglądałem chwilę we własną .twarz — co to było, trójwymiarowa fotografia?
Wsadziłem kartkę do kieszeni i wyszedłem. Złote piekło zdawało się opadać na głowy tłumu, sufit z ognistej magmy, nierealnej, ale zionącej prawdziwym pożarem, i nikt nie patrzał nań, zaaferowani biegali od jednej kabiny do drugiej, zielone litery skakały w głębi, kolumny cyfr zstępowały po wąskich ekranach, inne kabiny, zamiast drzwi — rolety błyskawicznie wznoszące się przy czyimś zbliżeniu; znalazłem nareszcie wyjście.
Korytarz, wygięty, o pochylonej podłodze, jak czasem w teatrze, ze ścian wykwitały stylizowane konchy, górą pędziły słowa INFOR INFOR INFOR, bez końca.
Pierwszy raz zobaczyłem infor na Lunie i wziąłem go za sztuczny kwiat.
Zbliżyłem twarz do seledynowego kielicha, który natychmiast, nim wargi rozwarłem, zastygł w oczekiwaniu.
— Którędy mogę wyjść? — spytałem, niezbyt przytomnie.
— Dokąd? — odparł natychmiast ciepły alt.
— Do miasta.
— Do której dzielnicy?
— Wszystko jedno.
— Na który poziom?
— Wszystko jedno, chcę wyjść z dworca!
— Meridional, rasty: sto sześć, sto siedemnaście zero osiem, zero dwa. Tridukt, poziom AF, AG, poziom mitów okrężny, dwanaście i szesnaście, poziom nadir prowadzi w każdym kierunku południc wym. Poziom centralny — gliderów, czerwony miejscowy, biały zdalny, A, B i W. Poziom ulderów, bezpośredni, wszystkie eskale od trzeciego w górę… recytował
śpiewnie kobiecy głos.
Miałem ochotę wyrwać ze ściany mikrofon, który z taką troskliwością pochylał się ku mojej twarzy.
Odszedłem. Idiota! Idiota! — mełło we mnie z każdym; krokiem. EX EX EX EX —
powtarzał sunący w górze, cytrynową mgiełką obrzeżony napis. Może to exit? Wyjście?
Ogromny napis. EXOTAL. Dostałem się w gwałtowny prąd ciepłego powietrza, aż mi ,w nim nogawki załopotały. Znalazłem się pod wolnym niebem. Ale czerń nocy odbiegła daleko w przestrzeń, odrzucona mrowiem świateł. Olbrzymia restauracja — stoliki, których tafle jaśniały różnymi kolorami, nad nimi od dołu, więc trochę niesamowicie oświetlone twarze, pełne głębokich cieni. Niskie fotele, czarny płyn z zieloną pianą w szklankach, lampiony, z których sypały się drobne iskry, nie, świetliki raczej, jak chmary płonących ciem. Chaos świateł wygaszał gwiazdy. Kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem tylko czarną pustkę. A jednak, zadziwiająca rzecz, w tej chwili jej ślepa obecność napełniła mnie jakby otuchą.
Stałem i patrzałem. Ktoś musnął mnie w przejściu, poczułem woń perfum, ostrą i łagodną zarazem, przeszła para, dziewczyna odwróciła się do mężczyzny, jej ramiona i piersi zatopione były w puszystym obłoku, weszła w jego objęcia, tańczyli. Jeszcze tańczą —