— Dziad mojego dziada przybył do Bitry z Panem Warowni, co wtedy nastał — powiedział mężczyzna, nerwowo przenosząc wzrok z K’vina na Zulayę i z powrotem. Bezustannie przebierał zabandażowanymi palcami, choć N’ran zapewnił go, że ból i swędzenie zostały stłumione sokiem fellisowym i balsamem z mrocznika. — Nazywam się Brookie, a moja kobieta to Ferina. Od tamtych czasów żeśmy robili w ziemi. Nie skarżylim się, choć on ciągle chciał więcej dziesięciny a z pola rodzi się tyle, co ma się urodzić i już, żeby nie wiem kto brał się do pługa. Ale takie to pańskie prawo.
— Ale maciory zabrać nie miał prawa, o nie — włączyła się kobieta, z buntowniczą miną. — Trzeba nam było więcej prosiaków, żeby zapłacić daninę, co on ją naznaczył — podobnie jak mąż, zaakcentowała zaimek. — A i naszą córkę zabrał do roboty w Warowni, jak mu się zachciało ziemi, co jej była należna. Powiedział, że nie za dobrze robimy na tym, co mamy i więcej nijak nie dostaniemy.
— Naprawdę? — Zulaya spytała zwodniczo łagodnym tonem, rzucając K’vinowi znaczące spojrzenie. — To bardzo ciekawe, gospodyni Ferino.
K’vin pozazdrościł jej pamięci do nazwisk.
Mogłeś mnie zapytać, stwierdził chętny do pomocy Charanth.
Słuchałeś rozmowy?
Ci ludzie potrzebowali pomocy smoków. Słucham ich. Wszyscy słuchamy.
Smoki okazały współczucie, a to wystarczające usprawiedliwienie dla tego, co się stało, na wypadek, gdyby Rada zajęła sztywne stanowisko, pomyślał K’vin. Koniecznie trzeba o tym powiedzieć Zulayi.
— Ale on mówi, że nam się coś pomyliło, a nigdzie nie ma nauczyciela, żeby się spytać — tłumaczył stary. — Ano właśnie, przecież dzieciom należy się nauczyciel.
— Pewnie. Muszą umieć przeczytać Kartę i poznać wasze prawa — potwierdziła stanowczo Zulaya. — Zaraz dam wam egzemplarz, żebyście sobie wszystko przypomnieli.
Starsi ludzie wymienili spłoszone spojrzenia.
— Właściwie — wybrnęła gładko Zulaya — lepiej, żeby ktoś je wam odczytał… będzie ci ciężko odwracać kartki zabandażowanymi palcami prawda, Brookie? Ty też nie najlepiej się czujesz, Ferino…
Kobiecie udało się przywołać na wargi nerwowy uśmiech.
— Ano, to by mi się spodobało, Władczyni Weyru. Bardzo, ale to bardzo. Nasze prawa są gdzieś wypisane? W tej całej Karcie?
— Wasze prawa, jako gospodarzy, są częścią Karty — Zulaya rzuciła K’vinowi kolejne żałosne spojrzenie. — Wszystko tam jest, w najdrobniejszych szczegółach. — Wstała gwałtownie. — Posiedźcie tu sobie na słońcu, przyjaciele — wskazała na ścianę, gdzie wygrzewali się w cieple zachodzącego słońca niektórzy starsi mieszkańcy Weyru. — Dopilnujemy, żebyście wszystko słyszeli, a potem możecie pytać, o co zechcecie.
Pomogła im wstać i podprowadziła kawałek przez Nieckę, a K’vin zawołał Leopola.
— Biegnij i przynieś mi egzemplarz Karty, dobrze, chłopcze?
— Mam ją im potem przeczytać? — spytał chłopak, a w jego oczach zalśniła przekora i cień dumy, że udało mu się odgadnąć zamiary dorosłego.
— Niezły z ciebie mądrala, wiesz? — roześmiał się K’vin. — Nie, zdaje mi się, że powinien to zrobić T’lan — wskazał siwego spiżowego jeźdźca, który podawał uchodźcom klah. — Leć już po tę Kartę. Sam poproszę T’lana o przy sługę.
Leopol popędził, jak zwykle, a K’vin podszedł do starszego pana, który doskonale radził sobie ze zdenerwowanymi, przerażonymi gospodarzami.
Bridgely przybył do Weyru Benden z twarzą nabiegłą krwią, nie wiedząc, czy ma wybuchnąć gniewem, czy śmiechem.
— Cóż za nieprawdopodobną bezczelność okazuje ten człowiek! Nieziemską, nieprawdopodobną bezczelność! — ryknął i rzucił na stół wiadomość.
Wylądowała bliżej Ireny, niż M’shalla, więc to ona ją podniosła. — Od Chalkina? — wykrzyknęła, spoglądając na Bridgely’ego.
— Przeczytaj… i poproszę o wino, M’shallu. Będziesz tak miły? — Lord Warowni osunął się na krzesło. — Wiedziałem, że ten człowiek odznacza się wyjątkową bezwstydnością, ale coś takiego… to już szczyt.
— Cśś — uciszyła go Irena. W miarę czytania, jej oczy stawały się coraz okrąglejsze. — Ach, to niemożliwe! Posłuchaj tylko, M’shallu: „Ta Warownia ma prawo do korzystania z posłańców na smokach. Odpowiednia chorągiew w czerwone pasy została całkowicie zignorowana, choć moi strażnicy widywali smoki na tyle blisko, że jeźdźcy musieli wiedzieć o potrzebie wysłania pilnej wiadomości. Zatem, muszę dodać…” — Pochyliła się nad papierem. — Cóż za okropny charakter pisma… ach, „zaniedbanie obowiązków”… naprawdę, że też on ma śmiałość o tym pisać… „zaniedbanie ich podstawowych obowiązków, do innych skarg, które zmuszony jestem przedstawić. Nie tylko ingerują w zarządzanie naszą Warownią, lecz sieją bezczelne kłamstwa w umysłach mych lojalnych poddanych. Domagam się natychmiastowego ukrócenia tego procederu. Nie są dość odpowiedzialni, by wykonywać obowiązki, które przyjęli na siebie w ramach swych wielce ograniczonych środków”. Ograniczonych środków! — Irena aż zbladła ze złości. — Już ja mu wyznaczę granice!
— Szczególnie teraz, gdy wiemy co nieco o tym, jak traktuje swych lojalnych poddanych… — powiedział M’shall z miną bardziej ponurą, niż zwykle. — Zaraz, zaraz. Kiedy on to wysłał?
— Pięć dni temu — odparł Bridgely, uśmiechając się złośliwie. — Musiał poruczyć to konnemu. Z tego, co mi mówił kurier, podobne listy poszły również do Neratu i Telgaru. Gdy dojdziesz do końca, Ireno, dowiesz się, że życzy sobie — tu wskazał na odpowiedni fragment pisma — abym powierzył je odpowiedzialnemu posłańcowi i dostarczył do Lorda Paulina. Zamierza złożyć oficjalną skargę Przewodniczącemu Rady. Zdaje mi się — uśmiechnął się sucho — że dostanę następny taki list, gdy nasz przyjaciel dowie się o wczorajszej napowietrznej akcji ratunkowej.
— Ten człowiek… — Irena przerwała, nie mogąc znaleźć słów. — Kiedy pomyślę, jak potraktował tych nieszczęśników…