Następne dni spędził na pielęgnacji wszystkich czterech łap. Skóra rekina po-
kryta jest maleńkimi gruzełkami, co czyni ją szorstką jak papier ścierny. Bez wątpienia tygrys pokaleczył się, drąc rekina pazurami. Najgorzej było z lewą łapą, ale nie wyglądało to na okaleczenie trwałe; nie brakowało palców ani pazurów. Co do
rekina, nie licząc koniuszka ogona i okolic pyska, o dziwo, nietkniętych, zamienił
się on w jedną na wpół pożartą, krwawą i bezkształtną masę. Dookoła walały się
strzępy czerwonawoszarego mięsa i rozwłóczone wnętrzności.
Udało mi się przyciągnąć osęką trochę resztek, lecz ku mojemu wielkiemu
rozczarowaniu w kręgosłupie rekina nie było płynu rdzeniowego. Ale przynaj-
mniej mięso było smaczne i nie zalatywało rybą, a jego kruchość stanowiła pożą-
daną i przyjemną odmianę po tylu tygodniach spożywania rozmaitych miękkich
pokarmów.
Z czasem zabrałem się do mniejszych rekinów, wręcz rekiniątek, i zabijałem
je sam. Odkryłem, że kłucie nożem w oczy było szybszym i mniej fatygującym
sposobem ich uśmiercania niż walenie po łbach toporkiem.
ROZDZIAŁ 80
Ze wszystkich koryfen zapamiętałem zwłaszcza jedną, szczególną. Pewnego
wczesnego pochmurnego poranka znaleźliśmy się w istnym cyklonie ryb latają-
cych. Richard Parker strącał je łapami z wielkim zapałem. Ja skuliłem się za tarczą z żółwiej skorupy. Trzymałem osękę z przymocowaną do niej rozpostartą siatką,
z nadzieją, że uda mi się w ten sposób coś złapać. Nie dopisywało mi jednak
szczęście. Ryby przelatywały mi ze świstem koło uszu. Po chwili z wody wystrze-
liła ścigająca je koryfena. Moje kalkulacje okazały się błędne. Wystraszone ryby
przeleciały, omijając sieć, natomiast koryfena wyrżnęła w burtę niczym pocisk
armatni. Uderzenie wstrząsnęło całą szalupą. Strumień krwi trysnął na plandekę.
Zareagowałem błyskawicznie. Upadłem na brezent pod gradem ryb i złapałem ko-
ryfenę, zanim zdążył pochwycić ją rekin. Wciągnąłem ją na pokład. Była martwa
lub bliska śmierci i mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. „Cóż za zdobycz!”,
171
powtarzałem w duchu, podniecony. „Co za wspaniała zdobycz! Dzięki Ci, Jezu-
-Matsjo”. Ryba była tłusta i mięsista, musiała ważyć dobre czterdzieści funtów.
Można by nią nakarmić gromadę ludzi, a płynem z oczu i kręgosłupa nawodnić
pustynię.
Niestety, Richard Parker odwrócił łeb w moją stronę. Dostrzegłem to kątem
oka. Ryby wciąż leciały, ale przestały mnie interesować; teraz cała moja uwa-
ga koncentrowała się na koryfenie, którą miałem w garści. Tygrys leżał o jakieś
osiem stóp ode mnie z półotwartym pyskiem, z którego zwisało skrzydło ryby
latającej. Grzbiet wygiął w pałąk, wiercił niespokojnie zadem, ogon drgał mu ner-
wowo; najwyraźniej przysiadł, żeby mnie zaatakować. Było za późno na ucieczkę,
zbyt późno, żeby chociaż zagwizdać. Nadszedł mój koniec.
Pomyślałem jednak: dosyć tego. Miarka się przebrała. Tyle już wycierpiałem.
Byłem tak straszliwie głodny. Człowiek nie pociągnie długo bez pożywienia.
I tak w chwili szaleństwa wywołanego głodem — bo ważniejsze stało się dla
mnie jedzenie niż zachowanie życia — bezbronny i nagi w szerokim znaczeniu
tego słowa spojrzałem Richardowi Parkerowi prosto w ślepia. Nagle jego brutalna
fizyczna siła stała się równoznaczna z moralną słabością. Była niczym w porów-
naniu z siłą mego umysłu. Patrzyłem mu w oczy nieugiętym spojrzeniem. Każdy
fachowiec wie, że tygrys, jak zresztą większość kotów, nie zaatakuje, dopóki pa-
trzy mu się prosto w oczy, tylko czeka, aż jeleń, antylopa czy bawół odwrócą
wzrok. Ale wiedzieć o tym a zastosować tę wiedzę w praktyce to dwie różne
rzeczy (i jest to wiedza bezużyteczna w sytuacji, gdy człowiek chce poskromić
wzrokiem kota ze stada, podczas gdy trzyma lwa w szachu swoim spojrzeniem,
drugi zajdzie go od tylu). Przez dwie, może trzy sekundy straszliwa psychiczna
bitwa o pozycję i władzę toczyła się między nami — chłopcem i tygrysem. Ty-
grysowi wystarczyłby najkrótszy skok, żeby mnie dopaść. Ale ja nie opuściłem
wzroku.