Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

- Napijmy się herbaty.
- Zaszedłem tu, żeby poprosić o szklankę wody. Nie chciałbym...
- Przyszedł pan tu, żeby mnie poznać. Proszę. Życie jest krótkie.
Usiadłem. Zatem to drugie nakrycie było dla mnie. Weszła stara kobieta w czarnej, wyszarzałej już od noszenia sukni, twarz miała pomarszczoną jak indiańska squaw. Niosła tacę, na której stał wykwintny srebrny czajniczek, imbryk, cukiernica i talerzyk z plasterkami cytryny.
- To moja gospodyni, Maria.
Powiedział coś do niej po grecku, usłyszałem własne nazwisko i nazwę szkoły. Stara kobieta ze wzrokiem wbitym w ziemię skłoniła się bez uśmiechu w moją stronę i zaczęła zdejmować z tacy zastawę. Conchis ruchem prestidigitatora zerwał z jednego z talerzy gazę. Zobaczyłem kanapki z ogórkiem. Nalał herbatę, wskazał na cytrynę.
- Skąd pan wie, panie Conchis, kim jestem?
- Proszę wymawiać moje nazwisko z angielska. Wolę cz niż ch. - Wypił łyk herbaty. - Kiedy ktoś wypytuje Hermesa, Zeus musi się o tym dowiedzieć.
- Obawiam się, że mój kolega nie zachował się zbyt taktownie.
- Przypuszczam, że dowiedział się pan o mnie wszystkiego.
- Nie, dowiedziałem się niewiele. Toteż pana uprzejmość tym bardziej mnie zaskakuje.
Spojrzał na morze. - Istnieje wiersz z czasów dynastii T'ang. - Zaznaczył głosem apostrof. - “Tu na granicy spadają liście. Lecz choć barbarzyńcami są moi sąsiedzi, a ty jesteś o tysiąc mil stąd, na moim stole zawsze stoją dwie filiżanki.”
Uśmiechnąłem się: - Zawsze?
- Widziałem pana w zeszłą niedzielę.
- Zatem to pana rzeczy leżały na skałkach?
Skinął głową. - I widziałem pana dziś po południu.
- Mam nadzieję, że nie wypłoszyłem pana z pańskiej plaży.
- Ależ skąd. Moja prywatna plaża jest tutaj. - Wskazał na urwisko za wyżwirowanym placykiem. - Ale lubię być na plaży sam. Więc sądziłem, że pan także. A teraz proszę spróbować kanapek.
Nalał mi jeszcze herbaty. Pływały w niej duże poszarpane listki, a w powietrzu unosił się aromat chińskiej herbaty. Na drugim półmisku leżały kourabičdes, stożkowe ciasteczka oblane lukrem. Zdążyłem już zapomnieć, jak rozkosznym posiłkiem może być podwieczorek i ogarnęła mnie zazdrość człowieka skazanego na posiłki w instytucji, na życie w instytucji, wobec kogoś bogatego i niezależnego. Przypomniałem sobie podwieczorek u jednego z moich nauczycieli z college'u Magdalen, kiedy tak samo zazdrościłem mu jego mieszkania, książek, spokoju i stabilizacji. Spróbowałem kourabič i z aprobatą skinąłem głową.
- Nie jest pan pierwszym Anglikiem, który zachwyca się smakołykami przyrządzonymi przez Marię.
- Mitford był tu? - Conchis znów wpatrywał się we mnie. - Poznałem Mitforda w Londynie.
Conchis dolał mi herbaty. - Jak się panu podobał kapitan Mitford?
- Nie jest to człowiek w moim guście.
- Wspominał o mnie?
- Nie. To znaczy... - Conchis nie spuszczał ze mnie wzroku. - Powiedział tylko, że doszło między panami do wymiany zdań.
- Przez kapitana Mitforda zacząłem się wstydzić, że w moich żyłach płynie także i angielska krew.
Do tego momentu wydawało mi się, że już wiem, jaki on jest. Przede wszystkim jego angielszczyzna, choć bezbłędna, była nieco staroświecka, czy też raczej była angielszczyzną kogoś, kto od wielu lat nie był w Anglii, a w dodatku wyglądał bardzo po cudzoziemsku. Przypominał Picassa, było to niemal rodzinne podobieństwo, coś z małpy, coś z jaszczura, wiele dziesiątków lat spędzonych na słońcu, kwintesencja człowieka śródziemnomorskiego, który odrzucił wszystko, co nie zgadzało się z jego witalnością. Małpie hormony, pszczele mleczko, energia wypływająca nie tylko z natury, podtrzymywana ćwiczeniami i siłą woli. Sądząc z ubrania, człowiek ten nie był dandysem, niemniej była w nim pewna narcyzowatość.
- Nie przypuszczałem, że jest pan Anglikiem.
- Pierwsze dziewiętnaście lat życia spędziłem w Anglii. Teraz jestem obywatelem greckim i noszę nazwisko matki. Moja matka była Greczynką.
- Jeździ pan do Anglii?
- Niemal nigdy. - Zręcznie zmienił temat: - Jak się panu podoba mój dom? Sam go zaprojektowałem i zbudowałem.
Rozejrzałem się jeszcze raz: - Zazdroszczę panu.
- A ja panu. Ma pan jedyną rzecz, która się liczy. Ma pan jeszcze wszystko przed sobą.
Na jego twarzy nie pojawił się uśmiech, który zwykle towarzyszy podobnie wyświechtanym stwierdzeniom, spojrzał na mnie tak intensywnym wzrokiem, że zrozumiałem, iż nie wypowiedział konwencjonalnego banału.
- Tak. Pozwolę sobie opuścić pana na parę minut. Potem pokażę panu dom. - Wstałem wraz z nim, ale ruchem ręki nakazał, żebym usiadł z powrotem. - Bardzo proszę, niech pan skończy te ciastka. Maria będzie zachwycona.
Wyszedł spod arkad na słońce, wyciągnął ramiona poruszając palcami i zachęcając mnie, bym dalej zajadał, wszedł do pokoju. Z mego miejsca widziałem obitą kretonem kanapę i stół, a na nim czarkę z mlecznobiałymi kwiatami. Od sufitu do podłogi ścianę zasłaniały półki na książki. Wziąłem następne kourabič. Słońce zaczęło opadać na góry i morze pobłyskiwało leniwie u stóp ich popielatego cienia. Czekał mnie nagły szok - rozległ się dźwięk niecodziennego instrumentu, szybkie arpeggio, zbyt obecne, aby mogło pochodzić z radia lub płyty. Przestałem jeść zastanawiałem się, jaka mnie znów czeka niespodzianka.