Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Teraz był już zupełnie pewien. Nie znalazł nic, co uniemożliwiłoby zwierzęciu czy pojazdowi mechanicznemu jego pokonanie. Pozbawiony przeszkód, biegł w większości po twardym gruncie. A co najważniejsze, prowadził przez teren wznoszący się bezpośrednio ku wschodnim zboczom i łączył się ze szlakami opisanymi na wyblakłych stronach starego dziennika. Ziemię pokrywał puszysty śnieg i wiele warstw szronu. Z każdym krokiem instynkt żołnierza coraz głośniej podpowiadał mu, że zbliża się do strefy wroga. Tak to właśnie traktował.
Dotarli do pierwszego krzyżującego się szlaku, opisanego przez przewodnika z rodziny Goldonich pod datą “14 lipca 1920, rankiem". Po prawej stronie ścieżka zakręcała ostro w dół i niknęła w jakimś lesie, zbitej ścianie ciemnej zieleni ozdobionej koronkowym białym dachem. Z tej odległości zupełnie nieprzeniknionej.
Górski las potencjalnie mógł stanowić kryjówkę. Dla niedzielnego alpinisty mało kuszący, a dla doświadczonego mało ciekawy. Jednakże był to las i ziemia — nie skała, czyli coś nie do przyjęcia. Urnę musiała chronić lita skała.
Po lewej szlak piął się w górę, wijąc się zakosami ku zboczom niewielkiego wzniesienia. Sam szlak był szeroki, biegł po kamieniach, z obu stron okalała go roślinność. Nieco dalej z prawej strony ścieżki wznosiły się ostro ogromne głazy, tworzące urwisty nawis ciężkich skał. Lecz nadal pozostawało dość miejsca dla zwierzęcia czy pojazdu; ciągłość połączenia z liną kolejową z Zermattu nie została przerwana.
— Ruszać się! — krzyknął, wskazując ręką w lewo. Dzieci Lefraca spojrzały po sobie. Droga do Champoluc — droga powrotna do domu — biegła w prawo. Dziewczyna chwyciła brata za rękę. Fontine podszedł o krok, rozerwał uchwyt i popchnął dziewczynę przed siebie.
— Proszę pana! — krzyknął chłopiec, wchodząc między nich i unosząc złożone na płask, chłopięce dłonie w stronę Fontine'a, jakby chciał tą tarczą — jakże łatwą do sforsowania — zasłonić siostrę. — Niech pan tego nie robi — wyjąkał cichym, łamiącym się z wściekłości głosem, rzucając wyzwanie własnemu strachowi.
— Idziemy — rozkazał stanowczym głosem. Nie miał czasu na dyskusje z dziećmi.
— Słyszy pan?!
— Słyszę. Idziemy!
U zachodniego krańca wzniesienia wiodący w górę szlak nagle zwężał się i wciskał w łukowato sklepiony korytarz, ogromną naturalną arkadę ze skalnych bloków, wychodzącą na wprost na wzgórze o zboczu z jednej ściany litej skały. Geologicznie uformowana arkada była nie tylko konsekwentnym porzedłużeniem szlaku. Ściana skalna, do której prowadziła, musiała stanowić nieodpartą pokusę dla każdego początkującego alpinisty. Można ją było zdobyć bez wielkiego wysiłku, ale swą szerokością i wysokością budziła grozę na tyle, by stanowić dobrą zaprawę przed wspinaczką w wyższe partie gór. Idealna dla rozentuzjazmowanego siedemnastolatka pod czujnym okiem przewodnika i ojca.
Ale skalny korytarz był rzeczywiście wąski, jego podłoga zbyt gładka, zwłaszcza przy dużych opadach śniegu. Jakieś zwierzę, muł czy koń, mogło się tędy przecisnąć, ale ryzyko, że któreś z kopyt mu się przy tym obsunie, było bardzo duże.
O tym, żeby mogła przejechać tędy jakaś maszyna, nie było nawet mowy.
Andrew odwrócił się i jeszcze raz dokładnie przejrzał podejście, które właśnie pokonali. Nie dostrzegł żadnych innych ścieżek, ale trzydzieści metrów wcześniej, po lewej stronie, fragment terenu był dość płaski i porośnięty niskimi krzakami alpejskiej roślinności. Ciągnął się do niewielkiej skalnej ściany sięgającej szczytu wzniesienia. Ta ściana, niewielkie urwisko, nie miała więcej niż sześć metrów wysokości i była niemal przesłonięta zaroślami i gałęziami skręconych drzew wyrastających ze szczelin w skale. Teren pod nią był płaski. Wszędzie dokoła piętrzyły się naturalne przeszkody, ale tam, w tym jednym miejscu ich nie było.
— Idźcie tam! — rozkazał młodym Lefracom zarówno po to, by mieć ich na oku, jak i dla uzyskania właściwych proporcji tego miejsca. — Na ten płaski tren między skałami! Rozsuńcie krzaki i wejdźcie najdalej, jak możecie!
Zszedł ze ścieżki i przesunął wzrokiem po szczycie wzniesienia. Też był płaski lub przynajmniej sprawiał takie wrażenie. I jeszcze coś, co być może dawało się zauważyć wyłącznie z tego miejsca, w którym właśnie stanął. Ten szczyt miał... wyraźny kształt. Jego krawędź, choć poszarpana, tworzyła niemal doskonałe półkole. Jeśli ta linia zataczała swój łuk także i dalej, to ten szczyt był czymś w rodzaju małej ustronnej platformy na niewielkim, nieistotnym wzniesieniu, górującym jednak nad wszystkimi niższymi alpejskimi wzgórzami.
Ocenił wysokość syna Lefraca na około metra siedemdziesięciu.
— Podnieście ręce! — krzyknął.
Wyciągnięte nad głową dłonie chłopca sięgały tuż poniżej połowy wysokości urwiska.
A jeśli do transportu użyto nie zwierząt, ale jakiegoś pojazdu mechanicznego? Maszyny o potężnych kołach i podwoziu, pługa lub traktora? To by było logiczne. Ani na szlaku od torów kolejowych z Zermattu, ani na szlaku z dziennika Gołdoniego nie było takiego miejsca, którego taka maszyna nie mogłaby pokonać. A pługi i traktory wyposażone były w wyciągarki...
— Proszę pana, proszę pana! — To była dziewczyna. Jej krzyk zdradzał dziwne podniecenie, mieszaninę nadziei i desperacji. — Jeśli tego pan szuka, to niech pan nas już puści!
Andrew pędem wrócił na ścieżkę i podbiegł do młodych Lefraców. Przecisnął się szybko przez splątane krzaki do samej skalnej ściany.
— Tam! — krzyknęła ponownie dziewczyna.