Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


- Nie wierzy mi pan? W takim razie lepiej uczynię, jeśli sobie stąd pójdę.
I wyciągnęła do mnie rękę. Na pożegnanie. Oczywiście ręki nie przyjąłem. Nie
chciałem, żeby odchodziła obrażona.
Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej karteczkę. Położyła mi ją na kołdrze.
- Przejrzałam stare bibliografie. Jest w nich wyszczególniona książka Parszyna,
zatytułowana Pojezdka w Zabajkalskij kraj. Drugi tom tej książki nosi tytuł: Istorija
goroda Ałbazina
- Niemożliwe! Pani Marysiu (przypomniałem sobie jej imię), to byłoby cudowne!
- To nie jest cudowne. Tej książki nie ma w żadnej z większych polskich bibliotek.
Dzwoniłam w tej sprawie i do Warszawy, i do Krakowa.
- Więc cóż ja pocznę?
- Dostanie ją pan w Moskwie. W Bibliotece im. Lenina.
- No tak. Tylko jak się tam dostać?
- Nie rozumiem. Przecież za kilka dni otrzyma pan paszport.
- Ale pieniędzy nie mam. Sprzedałem skuter, a i tak mi brakuje. Nie jadę do Ałbazina.
Nie jadę - wołałem histerycznie. Bo też i nerwy moje stawały się coraz bardziej
rozstrojone. Na drodze do Ałbazina piętrzyły się przeszkody wielkie jak Himalaje:
niechęć ludzka, podejrzliwość i moja niezaradność.
Opowiedziałem dziewczynie o wizycie w warszawskich wydawnictwach.
- Czemu nie odwiedził pan wydawnictwa, które wydrukowało panu książkę?
- Bo oni wydają książki dla młodzieży, a ja chcę napisać pracę naukową, monografię
historyczną.
- Ba, czy musi pan napisać akurat monografię?
No tak, właściwie nie musiałem pisać monografii.
- Parszyn, Istorija goroda Ałbazina - jeszcze raz cichutko przeczytałem karteczkę. A
potem powiedziałem głośno:
- Wydaje mi się, że jestem zupełnie zdrów. Może pani z łaski swojej przejdzie na
chwilę do kuchni, a ja się szybciutko ubiorę. Pójdziemy razem na kolację.

***
54
I znowu wąskie schody biegnące stromo na Solec. Pamiętam, jak schodziłem po nich
ostrożnie, jakbym niósł szkło, gdy dźwigałem rękopis swojej pierwszej książki. I jak
potem skakałem po trzy stopnie, gdy unosiłem pierwszy drukowany jej egzemplarz.
Zastałem kierownika redakcji i jego bardzo przyjazny uśmiech. Wyłuszczałem sprawę
długo, plącząc się w swym opowiadaniu. Na szczęście miałem przy sobie szczegółowy
konspekt.
Kazano mi przyjść za kilka godzin. Wróciłem tam po to, aby podpisać umowę
wydawniczą. Kiedy kładłem swój podpis, nagle obleciał mnie strach: zaliczka, jaką
otrzymam po zawarciu umowy, pokryje resztę mych wydatków związanych z podróżą,
ale czy droga do tajemniczego Ałbazina nie przyniesie mi rozczarowania? Czy będzie
tak ciekawa, że potrafię o niej napisać grubą książkę?
Aż tchu mi zabrakło ze strachu. Lecz trwało to tylko krótką chwilę. Abym mógł
osiągnąć swój Ałbazin, zbyt wielką już machinę puszczono w ruch. W Ministerstwie
leżał paszport i zezwolenie na zakup dewiz, a w Moskwie, w Związku Pisarzy, czekano
mego przybycia.
Podpisałem. Był to jakby rzut kostką w grze „pozwolenie na przywóz lwa”. Wypadła
mi „szóstka”. Skoczyłem od razu bardzo daleko.

***
Zapakowane walizki wyniosłem do hallu i zapukałem do drzwi Kamili.
- Przyszedłem się pożegnać.
- Jednak wyjeżdża pan - rzekła.
- Jednak.
- Byłam skłonna sądzić, że już znalazł pan swój Ałbazin. I to wcale nie na Dalekim
Wschodzie.
- Nie rozumiem?
- Mam na myśli tę młodą panienkę, która ostatnimi czasy tak często składała panu
wizyty.
- Ach, o to chodzi? Ta pani jest wielką entuzjastką poszukiwań Ałbazina. Mam jej
wiele do zawdzięczenia. Posłużyła mi dobrą radą.
- „Bo to się zwykle tak zaczyna” - zanuciła Kamila. Głos jej brzmiał bardzo pięknie.
Powiedziałem:
- Wyjeżdżam na długo, więc będę szczery: pani mi się zawsze bardzo podobała. Ale
tak się głupio złożyło, że zakochał się w pani Robert. Nie chciałem wejść w drogę
przyjacielowi. Tym bardziej, że jest on tak bezradny i nieśmiały. Wydawało mi się, że
pani się ku niemu skłania. Może, gdy mnie nie będzie, potraficie się porozumieć?
Zaśmiała się:
- Dlaczego mówi pan to dopiero dzisiaj? A co będzie, jeśli zechcę uchwycić pańskie
słowo?
I śmiejąc się odprowadziła mnie aż do drzwi. Mimo tej wesołości była jakby smutna. A
może ten smutek wyczuwała tylko moja zarozumiałość?
Na ulicy w taksówce czekał na mnie Robert. Przebaczyłem mu jego zdradę, bo
ofiarował się odwieźć mnie do Warszawy.
Po drodze na stację zatrzymaliśmy się przed pocztą. Nadałem telegram do
przebywającego w sanatorium mistrza Ludwika P.:
55
Jadę do Ałbazina. Życzę wygranej w zbliżających się mistrzostwach.
Przez całą drogę do Warszawy Robert był milczący i zamyślony. Ja także nie
okazywałem chęci do rozmowy. Oczekiwała mnie ogromna podróż - blisko dziesięć
tysięcy kilometrów. Myśl o przestrzeni, którą miałem przebyć, przejmowała lękiem.
Nigdy nie lubiłem podróży, nawet tych niedalekich, a przecież prawie ciągle szczególnie
w początkowym okresie mej pracy dziennikarskiej - znajdowałem się w drodze.
Co mnie czeka na końcu dalekiej drogi? Radość czy smutek?
A gdybym nie pojechał?

***
Nocowałem w hotelu na placu Konstytucji. Wczesnym rankiem zapukał do mnie
Robert. Zjedliśmy śniadanie w pobliskiej kawiarni, zamówiliśmy potem dodatkowo dwie
duże kawy. Przyjaciel mój sapał, pomrukiwał, pokasływał.
- Tomaszu - rzekł - każdy ma taki Ałbazin, na jaki sobie zasłużył. Nie wiem jednak,
czy dobrze czynisz udając się w podróż. Ałbazin to idea, miraż, coś, do czego należy
dążyć i co powinno wzmagać nasze wysiłki, ale czego nie wolno osiągnąć, bowiem