- Sam możesz poinformować Brana Mak Morna. Rzym, przyjacielu, nie tłumaczy się barbarzyńskim władcom ze swych postępków. Kiedy dzikusy wchodzą pomiędzy nas, niech zachowują się cicho albo niech ponoszą konsekwencje.
Pikt zacisnął zęby ze zgrzytem, który powiedział Sulli, że na dalsze docinki nie usłyszy żadnej odpowiedzi. Rzymianin skinął na katów. Jeden z nich chwycił gwóźdź i przystawiwszy go do szerokiego nadgarstka ofiary uderzył mocno. Żelazne ostrze zagłębiło się w ciało, zgrzytnęło na kości. Człowiek, na krzyżu zacisnął wargi, lecz nie wydał z siebie jęku. Szarpał się instynktownie, jak schwytany w pułapkę wilk rzuca się na pręty klatki. Żyły wystąpiły mu na skroniach, pot zrosił niskie czoło, napięły się mięśnie. Nieubłagane młoty coraz głębiej wbijały ostrza w kostki i nadgarstki. Krew płynęła strumieniem po trzymających gwoździe rękach, plamiła drzewo krzyża. Trzask pękających kości słychać było wyraźnie. Skazaniec milczał. Ściągnął tylko poczerniałe wargi, aż odsłoniły się dziąsła, głową rzucał na obie strony.
Partha Mac Othna stał jak posąg. Oczy płonęły na nieruchomej twarzy, mięśnie stwardniały od strasznego napięcia woli. U jego stóp przykucnął sługa o zdeformowanym ciele. Zasłaniając twarz przed przeraźliwym widokiem, oplótł ramionami nogi swego pana. Uchwyt tych ramion był jak stal, a sługa, jakby modląc się, bezustannie mruczał coś pod nosem.
Spadło ostatnie uderzenie. Przecięto powrozy, by ofiara zawisła podtrzymywana tylko przez gwoździe. Skazaniec zaprzestał już niezbornego szarpania się, potęgującego tylko cierpienie. Jego czarne, błyszczące oczy nie odrywały się od twarzy tego, którego nazywano Partha Mac Othna; błądził w nich desperacki cień nadziei. Żołnierze unieśli krzyż i wstawili jego koniec w przygotowany już otwór. Udeptali ziemię, by stał prosto. Pikt zawisł na gwoździach, wbitych w jego ciało, ciągle jednak żaden dźwięk nie wyszedł z jego ust. Dalej wpijał wzrok w twarz posła, lecz cień nadziei zniknął.
- Długo jeszcze pożyje - stwierdził pogodnie Sulla. - Tych Piktów trudniej zabić niż koty. Zostawię tu dziesięciu wartowników. Będą czuwać dzień i noc, żeby nikt go nie zdjął, zanim nie zdechnie. Hej, Waleriuszu, na cześć naszego szacownego sąsiada, króla Brana Mak Morna, podaj mu puchar wina.
Młody oficer wystąpił ze śmiechem, trzymając puchar, pełen po brzegi. Wspiąwszy się na palce uniósł go do spieczonych warg wiszącego na krzyżu. W czarnych oczach skazańca błysnął płomień straszliwej nienawiści. Odchyliwszy głowę, by nawet nie dotknąć pucharu, splunął wprost w oczy młodego Rzymianina. Waleriusz z przekleństwem cisnął kielich na ziemię i nim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, wyrwał z pochwy swój miecz i zatopił go w ciele wiszącego.
Sulla zerwał się z okrzykiem wściekłości. Człowiek zwany Partha Mac Othna drgnął, lecz zagryzł wargi i milczał. Waleriusz zdawał się być lekko oszołomiony, gdy z markotną miną czyścił swój miecz. Działał instynktownie, reagując na obrazę obywatela Rzymu, jedyny czyn, którego nie mógł znieść.
- Oddaj miecz, młody panie! - krzyknął Sulla. – Centurionie Publiuszu, aresztować go. Parę dni w celi o chlebie i wodzie nauczy go powściągać patrycjuszowską dumę, gdy w grę wchodzi wola Imperium. Co, młody głupcze, nie rozumiesz, że nie mogłeś temu psu ofiarować wspanialszego daru? Któż nie pragnąłby szybkiej śmierci od miecza miast powolnej agonii na krzyżu? Zabierzcie go. A ty, centurionie, dopilnuj, by pozostali tu wartownicy i by nie zdjęto ciała, nim kruki nie rozdziobią go do gołych kości. Partho Mac Othna, wybieram się na ucztą w domu Demetriusza. Czy zechcesz mi towarzyszyć?
II
Emisariusz pokręcił głową, nie odrywając oczu od bezwładnej postaci zwisającej z pokrytego ciemnymi plamami krzyża. Milczał. Sulla powstał i uśmiechając się ironicznie ruszył w kierunku miasta. Za nim podążył sekretarz, ceremonialnie niosący złocone krzesło oraz nieczuli na nic żołnierze. Między nimi szedł ze spuszczoną głową Waleriusz.
Partha Mac Othna zarzucił na ramię połę płaszcza; zatrzymał się, by przez chwilą popatrzeć na posępny krzyż i wiszący na nim ciężar rysujące się ciemną plamą na tle purpurowego nieba, na którym zaczynały się zbierać nocne chmury; potem oddalił się wolno, a za nim jego milczący sługa.
W jednej z rezydencji Ebbracum człowiek zwany Partha Mac Othna jak tygrys w klatce tam i z powrotem przemierzał komnatę. Jego stopy w sandałach nie czyniły najmniejszego hałasu na marmurowych płytach.