Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

- Gdzie twój oddział?
- Nie żyją, wszyscy nie żyją zjedzeni przez demony. - Oczy żołnierza sprawiały wrażenie nawiedzonych. - Byliście w Akkadzie? - spytał przerażonym głosem. - Byliście tam, kiedy przyszły demony?
- Nie, przyjacielu. Przybywamy z Venny.
- Mówiłeś, że dacie mi coś do jedzenia.
- Durniku! - zawołał Silk. - Mógłbyś przynieść trochę jedzenia dla tego nieszczęśnika?
Durnik podjechał do jucznych koni i wyjął trochę chleba i suszonego mięsa, a następnie zbliżył się do Silka i przerażonego żołnierza.
- Czy ty byłeś tam, kiedy zjawiły się domony? - spytał. Durnik pokręcił głową.
- Nie - odparł. - Jestem z nim - wskazał na Silka, a następnie podał biedakowi chleb i mięso.
Żołnierz schwycił jedzenie i zaczął pożerać je łapczywie.
- Co zdarzyło się w Akkadzie? - spytał Silk.
- Przybyły demony - odparł żołnierz nie przestając zapychać sobie ust jedzeniem. Nagle przerwał, a jego spojrzenie spoczęło na Durniku z wyrazem największej trwogi. - Czy zabijesz mnie? - zapytał.
Durnik popatrzył na niego.
- Nie, człowieku - odparł zdegustowany.
- Dziękuję ci. - Żołnierz usiadł przy drodze i zaczął ponownie się posilać.
Garion wraz z pozostałymi przybliżyli się z wolna, nie chcąc odstraszyć nieszczęśnika.
- Co naprawdę stało się w Akkadzie? - nalegał Silk. - Zmierzamy w tym kierunku i prawdę mówiąc, chcielibyśmy wiedzieć, czego się spodziewać.
- Nie jedźcie tam - ostrzegł ich żołnierz wzdrygając się. - Tam jest strasznie, strasznie. Demony przeszły przez bramy razem z wyjącymi Karandami, którzy zaczęli rąbać ludzi na kawałki i karmić nimi demony. Odcięli obie ręce mojego kapitana, a później również jego nogi. Potem demon podniósł to, co zostało, i pożarł mu głowę, a on nie przestawał krzyczeć. - Odjął od ust kawałek chleba i lękliwie spojrzał na Ce’Nedrę. - Pani, czy zabijesz mnie? - spytał.
- Oczywiście, że nie! - odparła wzburzonym głosem.
- Bo jeśli zamierzasz, to proszę, nie pozwól, bym widział, co robisz. I proszę, pochowaj mnie gdzieś, gdzie demony nie wykopałyby mnie i nie pożarły.
- Ona nie ma zamiaru cię zabić - powiedziała stanowczo Polgara.
Dzikie oczy mężczyzny napełniły się desperacką tęsknotą.
- A zatem może ty byś to zrobiła, pani? - błagał. - Nie mogę już wytrzymać. Proszę, zabij mnie delikatnie, tak jak zrobiłaby to moja mama, a potem schowaj mnie tam, gdzie nie dotrą demony. - Ukrył twarz w drżących rękach i zaczął płakać.
- Daj mu jeszcze coś do jedzenia, Durniku - powiedział Belgarath ze współczuciem. - Zupełnie postradał zmysły i nie możemy nic innego dla niego uczynić.
- MyÅ›lÄ™, że ja mógÅ‚bym coÅ› zrobić, Przedwieczny - za­ofiarowaÅ‚ siÄ™ Sadi, po czym otworzyÅ‚ swÄ… sakwÄ™ i wyjÄ…Å‚ karafkÄ™ bursztynowego pÅ‚ynu. - Pokrop tym chleb, który mu dasz, gospodarzu - powiedziaÅ‚ do Durnika. - To go uspokoi na jakiÅ› czas.
- Współczucie wypływa z twego charakteru, Sadi - odezwał się Silk.
- Być może - zamruczał eunuch - lecz znaczy to, że chyba nie do końca mnie rozumiesz, książę Kheldarze.
Durnik wyjął z paczek więcej chleba i mięsa i skropiwszy je medykamentem Sadiego, wręczył biedakowi. Potem odjechali wolno. Nie ujechali zbyt daleko, gdy Garion usłyszał wołanie:
- Wracajcie! Wracajcie! Przyjdźcie tu i mnie zabijcie! Mamo, proszę, zabij mnie!
Garion poczuÅ‚, jak żoÅ‚Ä…dek Å›ciska mu siÄ™ we wszechogar­niajÄ…cym uczuciu żalu. ZacisnÄ…wszy zÄ™by, jechaÅ‚ dalej próbujÄ…c nie sÅ‚uchać desperackich bÅ‚agaÅ„ dolatujÄ…cych z tyÅ‚u.
Tego popołudnia odbili na północ mijając Akkad i wracając na drogę jakieś dwie mile za ostatnimi rogatkami. Miecz Gariona nieprzerwanie potwierdzał, że Zandramas rzeczywiście podążała drogą na północny wschód kierując się ku względnie bezpiecznej granicy między Katakor i Jenno.
Kilka mil na północ od traktu rozbili w lesie obóz i wczesnym rankiem nazajutrz wyruszyli dalej. Przez jakiś czas poryta koleinami grząska droga wiła się wśród otwartych pól.
- Karandowie nie przejmują się specjalnie utrzymaniem dróg - zaobserwował Silk mrużąc oczy w porannym słońcu.
- Zdążyłem to zauważyć - odparł Durnik.
- Tak właśnie myślałem.
Kilka mil dalej droga ponownie zagłębiła się w las i ogarnął ich chłodny, wilgotny cień, gdy przejeżdżali pod zwieszającymi się wiecznie zielonymi roślinami.
Gdzieś przed sobą usłyszeli głuchy, dudniący odgłos.
- Myślę, że powinniśmy uważać, dopóki nie miniemy tego czegoś - odezwał się cicho Silk.
- Co to za dźwięk? - spytał Sadi.
- Bębny. Przed nami jest jakaś świątynia.
- Tutaj w lesie? - zdziwił się eunuch. - Sądziłem, że Grolimowie w większości skupiają się w miastach.
- To nie jest świątynia Grolimów, Sadi. Nie ma to związku z kultem Toraka. Prawdę mówiąc, Grolimowie zwykle palili takie miejsca. Są one częścią starych wierzeń tych terenów.
- A zatem kult demonów? Silk skinął głową.
- Większość z nich została porzucona, ale często spotyka się jakąś tętniącą życiem. Te bębny jasno wskazują, że ta przed nami jest nadal żywa.
- Czy uda nam się ich ominąć? - spytał Durnik.
- Nie powinno to przysporzyć wiÄ™kszego kÅ‚opotu - odparÅ‚ maÅ‚y czÅ‚owieczek. - Karandowie palÄ… pewne grzyby w ob­rzÄ™dowych ogniach. Opary majÄ… szczególny wpÅ‚yw na zmysÅ‚y.
- Ach tak? - zainteresował się Sadi.
- Daj sobie spokój - powiedział Belgarath. - Ta twoja czerwona sakwa zawiera już dość specyfików.
- Po prostu ciekawość uczonego, Belgaracie.
- Oczywiście.
- Co oni czczą? - spytała Velvet. - Sądziłam, że wszystkie demony opuściły Karandę.
Silk spochmurniał.
- Ten rytm jest jakiś inny - stwierdził po chwili.
- Czy nagle stałeś się krytykiem muzycznym, Kheldarze? - spytała.
Pokręcił przecząco głową.
- Spotykałem już wcześniej takie miejsca i bicie bębnów zwykle jest szaleńcze, dzikie podczas obrzędów. Ten rytm, który słyszymy, jest zbyt miarowy. Brzmi tak, jakby czegoś oczekiwali.
Sadi wzruszył ramionami.
- Niech sobie czekajÄ…. Nas to nie interesuje, prawda?
- Nie możemy być tego pewni, Sadi - powiedziaÅ‚a Polgara, po czym spojrzaÅ‚a na Belgaratha. - Zaczekaj tu, ojcze - za­proponowaÅ‚a. - RozejrzÄ™ siÄ™.
- To zbyt niebezpieczne, Pol - sprzeciwił się Durnik. Uśmiechnęła się.
- Nawet nie zwrócą na mnie uwagi, Durniku. - Zsiadła z konia i podążyła ścieżką. Nagle otoczyła ją tajemnicza poświata, migotliwa plama światła, której nie było tam wcześniej. Kiedy rozjarzyła się, wielka śnieżnobiała sowa zatrzepotała skrzydłami między konarami olbrzymich drzew, po czym odleciała niczym zjawa na miękkich, bezszelestnych skrzydłach.
- Nie wiedzieć czemu to zawsze mrozi mi krew w żyłach - mruknął Sadi.

Podstrony