Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

— Chyba tak. Tak. Tak, tylko jest jedna różnica.
— No?
— To, co ci już powiedziałem. Na samym początku. Nie zachowywałem się tak wtedy. I prawdę mówiąc, nie wyobrażałem sobie… miałem się za spokojną, cichą wodę.
— Rzeczywiście. Szkoda, że nie zrobiłem ci zdjęcia,, jak wylazłeś z tej dziury na Kerenei.
Zobaczyłbyś tę cichą wodę. Człowieku, myślałem, że… ech!
— Puśćmy w trąbę Kereneię, jej wszystkie jaskinie i całą resztę — zaproponowałem. —
Wiesz, Olaf, zanim tu przyjechałem, byłem u jednego doktora, Juffon się nazywa, bardzo sympatyczny facet. Osiemdziesiątkę przeszedł, ale…
.— To już nasz los — zauważył spokojnie Olaf. Wydmuchiwał dym i patrząc, jak rozpływa się nad kitą bladoliliowych kwiatów, podobnych do rozrosłego hiacyntu, ciągnął: —
Najlepiej nam wśród taaakich staruszków. Z taaaką brodą. Jak o tym pomyślę, to mnie aż trzęsie. Wiesz co? Kupmy sobie kojec kur, będziemy im karki kręcić.
— Przestałbyś się wygłupiać. Więc ten doktor, wiesz, powiedział mi sporo mądrych rzeczy. Że rodziny nie mamy, przyjaciół rówieśnych nie możemy mieć — i zostają nam tylko kobiety, ale o jedną kobietę jest teraz trudniej niż o wiele. I miał rację. Przekonałem się już.
— Hal, ja wiem, że ty jesteś mądrzejszy ode mnie. Ty zawsze lubiłeś różne takie —
niesłychaństwa. Żeby to było cholernie trudne i żebyś nie mógł najpierw, żebyś trzy razy wylazł ze skóry, i dopiero wtedy. Inaczej ci nie smakowało. Nie patrz tak na mnie. Ja się ciebie nie boję, wiesz?
— Chwała Bogu. Jeszcze by tego brakowało.
— Więc… co to ja chciałem powiedzieć? Aha. Wiesz, myślałem, początkowo, że ty, chcesz być sobie sam i dlatego tak wkuwasz, że ty chcesz być czymś więcej niż pilotem i facetem od tego, żeby skrzynia grała. Czekałem tylko, kiedy zaczniesz zadzierać nosa. A nawet muszę powiedzieć, jak zaginałeś Normersa i Venturiego tymi różnościami twoimi i wdawałeś się ścichapęk w te takie uczone dyskusje, wiesz, to myślałem, że już zaczynasz. Ale potem był ten wybuch, pamiętasz?
— Ten w nocy.
— Tak. I Kereneia, i Arktur, i ten księżyc. Kochany, ten księżyc jeszcze mi się czasem śni, a raz to naprawdę zleciałem przez to z łóżka. No, ten księżyc! Tak, ale co — widzisz.
Sklerozę widać mam. Wciąż zapominam… Ale potem było to wszystko i przekonałem się, że tobie nie o to szło. Tylko ty tak lubisz, nie umiesz inaczej. Pamiętasz, jak prosiłeś Venturiego o jego prywatny egzemplarz tej książki, tej czerwonej takiej, co to było?
— Topologia hiperprzestrzeni.
— To, to. I on powiedział „to dla pana za trudne, Bregg. Pan nie ma przygotowania…”
Roześmiałem się, bo tak doskonale udał głos Venturiego.
— On miał rację, Olaf. To było za trudne.
— Tak, wtedy, ale potem dałeś temu radę, nie?
— Dałem. Ale… bez satysfakcji. Wiesz, czemu. Biedak, ten Venturi…
— Nic nie mów. Nie wiadomo, kto kogo ma żałować — w świetle dalszych wypadków…
— On już nie może nikogo żałować. Tyś był wtedy na górnym pokładzie, co?
— Ja!? Na górnym? Człowieku, stałem obok ciebie!
— Prawda. Gdyby nie wypuścił wszystkiego naraz w chłodzenie, może skończyłoby się na poparzeniach. Tak, jak było z Arnem. Musiał stracić głową.
— Rzeczywiście. Nie, ty jesteś doskonały! Przecież Arne i tak zginął!
— Pięć lat później. Pięć lat to zawsze pięć lat.
— Takich lat?
— Teraz ty sam tak mówisz, a przedtem, nad wodą, jak zacząłem podobnie, to na mnie wsiadłeś.
— Bo to było nie do wytrzymania, ale wspaniałe też. No, przyznaj. Powiedz sam —
zresztą, co masz mówić. Jak wylazłeś z tej dziury na Ke…
— Daj już nareszcie święty spokój tej dziurze!
— Nie dam. Nie dam, bo wtedy dopiero zrozumiałem, co w tobie siedzi. Myśmy się jeszcze nie znali tak, jak potem. Jak Gimma powiedział mi, to było po miesiącu, że Arder leci z tobą, to myślałem, że — no, nie wiem! Poszedłem do niego, ale nic nie mówiłem. On naturalnie wyczuł z miejsca. — Olaf — powiedział mi — nie gniewaj się. Ty jesteś moim najlepszym przyjacielem, ale teraz lecę z nim, nie z tobą, bo… — wiesz, jak powiedział?
— Nie — powiedziałem. Gardło miałem ściśnięte.
— Bo on jeden zszedł na dół. On jeden. Nikt nie wierzył, że tam można zejść. On sam nie wierzył. — Ty, wierzyłeś, że wrócisz?
Milczałem.
— Widzisz, draniu jeden! On albo wróci ze mną, powiedział, albo żaden z nas…
— I wróciłem sam… — powiedziałem.
— I wróciłeś sam. Nie poznałem cię. Jak ja się wtedy przestraszyłem! Byłem na dole, przy pompach.
— Ty?
— Ja. Patrzę — ktoś obcy. Zupełnie obcy gość. Pomyślałem, że to halucynacja… miałeś nawet skafander całkiem czerwony.
— To była rdza. Przewód mi pękł.

Podstrony