Pomyślałem, że to prezydent. Ale nie, dzwonił aparat miejski.
- Słucham, Castillo.
W pierwszej chwili nie poznałem Lopeza, był tak zdenerwowany, że głos mu się łamał, mówił bezładnie, powtarzał się...
Sabroni był gotów na śmierć. Kiedy przed świtem do jego celi zapukał naczelnik więzienia, skazaniec zaniepokoił się jedynie nieobecnością księdza. Przed podróżą w wieczność zamierzał się wyspowiadać (choć od dawna niewierzący, uważał, że to nie zaszkodzi).
Gdy po pierwszych słowach zrozumiał, że chodzi o ułaskawienie, na moment zgłupiał, potem zaczął krzyczeć z radości, wiwatować na cześć prezydenta, ucałował nawet strażnika. Dopiero po dobrych kilkunastu minutach naczelnik mógł odczytać aneks aktu łaski.
- Że co? - Cristobal słuchał nie bardzo pojmując.
- Wasza kara została zamieniona na dożywocie...
- Nie!!!
- Będziecie mieli pojedynczą, osobną celę...
- Nie, nie, nie możecie mi tego zrobić. Dożywocie, sam...? Ja... ja mam klaustrofobię, panie naczelniku... Błagam!
Nagły wybuch tłumaczono szokiem. Przybyły lekarz zaaplikował Sabroniemu zastrzyk uspokajający.
- To minie - orzekł - wystąpiła bardzo emocjonalna reakcja. Ale w końcu człowiek przeżył niemały stres.
Sabroni nie zjadł tego dnia ani śniadania, ani obiadu, odmówił spożycia kolacji.
- Głodówki mu się zachciało! - podenerwowany naczelnik zadzwonił do Lopeza. Pułkownik, tknięty złym przeczuciem, kazał postawić przy celi Cristobala dodatkowego strażnika, śledzącego dzień i noc zachowanie więźnia.
Za późno!
Nim specjalny strażnik dotarł do celi, dozorca podniósł alarm. Sabroni powiesił się na kracie, wykorzystując sznur zrobiony z podartego prześcieradła. Gdy otworzono drzwi, był już siny. Martwy! Z upiornie wysuniętym językiem i kałużą łajna.
- Kiedy to było? - wrzasnąłem do Lopeza.
- Śmierć nastąpiła jakieś pół godziny temu.
- Proszę nie odkładać słuchawki!
Chwyciłem mojego komórkowca i wystukałem numer telefonu w górskiej willi szefa. Nikt nie odpowiadał. Niedobrze. Wystukałem zatem kod specjalnej łączności, który pozwalał na połączenie się z prezydentem w każdej chwili. Cisza. Rany boskie! A więc teza o bliźniactwie astrologicznym była prawdziwa. I to w najbardziej ponurej z możliwych wersji.
Naraz ze słuchawki Lopeza dobiegł wrzask. Zbliżyłem ją do ucha.
- Castillo, włącz kanał centralny telewizji. Natychmiast!!!
Włączyłem i zdębiałem.
Na stanowisku spikerskim siedział nasz prezydent. Flagę i godło powieszono niechlujnie, co zdradzało najwyższy pośpiech.
Mój szef mówił chaotycznie i nerwowo. Sądząc po grubej warstwie potu na czole, przemawiał od kilkunastu minut. Właśnie kończył.
- Tak więc, Narodzie, wypełnię do końca wszelkie zobowiązania wypływające z moich deklaracji wyborczych. I niech nikt się nie łudzi, że powstrzyma mnie w pół kroku. Niech żyje Republika!
Skończył, pojawiła się plansza centralnego programu.
Nie zwracając uwagi na wrzaski Lopeza, połączyłem się z dyrektorem telewizji. Był przerażony. Bardziej piszczał niż odpowiadał na moje pytania.
- Niczego nie rozumiem, don Castillo! Pół godziny temu helikopter prezydencki wylądował na dachu studia numer 5. Pilotował go sam przywódca... Wszedł do studia i zażądał od nas natychmiast czasu antenowego, mówił, że biorąc pod uwagę krytyczną sytuację kraju, musi wygłosić orędzie.
- Miał przygotowany tekst?
- Mówił bez kartki.
- A kto mu towarzyszył?
- Nikt. Ochrona nie miała pojęcia, że opuścił rezydencję.
- A co powiedział?
Pisk prezesa stał się jeszcze cichszy: