Wyglądał na całkowicie zdegustowanego.
- W porannym świetle nie wygląda to o wiele lepiej, prawda? - zapytał.
- Ani odrobinę. Przekażmy im raport. - Dotknęła swojego kołnierza. - Mówi Linda Weyland ze stacji trzeciej. Kto pełni dyżur?
Po sekundzie lub dwóch usłyszeli odpowiedź:
- Tu Edgar. Cześć tato, cześć Linda. Nikogo innego tu jeszcze nie ma. Macie już gotowy raport?
Joe ciężko westchnął.
- Prawdę mówiąc, sądzę, że powinniśmy to wszystko zezłomować i zbudować od nowa.
- Tyle że to może stać się znowu - zauważył Edgar.
- W tym problem. Edgar....
- Tak, sir?
- Och, do diabła, to oczywiste, że nie wiesz czegoś, co przed nami ukrywasz - powiedział Joe.
- Oni nie mówią mi wszystkiego - odparł Edgar. - Aaron niezbyt mnie lubi, a inni... czy ciągle myślisz, że to był sabotaż?
- Nie - odpowiedział Joe i starannie dobierając słowa, kontynuował: - Włącz to do oficjalnego sprawozdania. Po zbadaniu uszkodzeń tutaj, na powierzchni kopalni, doszedłem do wniosku, że nie mamy najmniejszego pojęcia, co się stało. To kolejna przeklęta avalońska niespodzianka.
Ściana zadrżała pod gwałtownym porywem wiatru, który wyraźnie przybrał na sile.
- Jasna cholera, ten wiatr się naprawdę rozhulał - odezwał się Joe.
Linda wyszła na zewnątrz i zakryła kocykiem twarz Gadziego.
- Przepraszam, Edgar - powiedziała. - Trochę tutaj wieje.
- Co?
- Wiatr.
- Rozumiem, widzimy to. Nad górami w kierunku południowo-wschodnim przesuwa się burza. Suchy wiatr, żadnej groźby ze strony grendeli. Czy Robor jest dobrze zabezpieczony?
- Bardzo dobrze.
Ginger warknęła, wstała i spojrzała na zachód. Toffee był piętnaście stóp od niej i patrzył w tym samym kierunku. Po chwili oba psy zaczęły szczekać, jakby chciały powstrzymać narastający wiatr. Suchy, gorący wiatr. Wysuszał jej skórę tak szybko, że nie nadążała się pocić.
- Joe? Ten wiatr naprawdę się wzmaga. Sprawdź jeszcze raz cumy, dobrze? I prześlij ostrzeżenie o wietrze na dół, do obozu skautów.
Joe odłożył kawałek osmolonej rury i skrzywił się z niesmakiem.
- Wiesz przecież, że wyłączyli odbiorniki. Możemy się z nimi połączyć tylko w wypadku zagrożenia, i to wszystko.
- Dobrze... cóż, mam nadzieję, że zabezpieczyli jakoś skeetery.
- Znasz Justina. Ale pójdę sprawdzić cumy.
Linda gorąco pocałowała Joego, który sprawiał wrażenie, że jest nieco zaskoczony tym przejawem uczucia.
- Idę tylko do Robora - wymruczał, przyciskając usta do jej ust.
- Czy muszę mieć jakiś powód? - zapytała.
- Absolutnie nie. - Pocałował ją jeszcze raz i ruszył w stronę sterowca.
- Czy wy kiedyś skończycie się migdalić? - zapytał zdegustowany Edgar.
- Żadnego szacunku - odpowiedziała Linda i cmoknęła z udawanym oburzeniem. - Pamiętaj... już niedługo będę twoją matką.
- Hej, wiesz, że jednym z obowiązków matki jest znalezienie partnerki dla jej potomka.
- Powiedziałam ci, jak masz rozwiązać swój problem.
- Jasne. Będę próbował. Linda, tata mówi, że to nie był sabotaż. Zgadzasz się z nim?
- Tak.
- Powtórz to.
- Tak! Zgadzam się, że to nie był sabotaż. Edgar, ten wiatr teraz tak wyje, że coraz słabiej cię słyszę. - Przyłożyła dłoń do nosa w daremnej próbie osłonienia się przed wszechobecnym pyłem. - To tak, jakby w węglu były małe kawałeczki dynamitu... -Przerwała. Z zewnątrz dobiegło ją wycie jakiegoś cierpiącego mękę stworzenia.
- Co to jest?! - krzyknął Edgar.
- Nie wiem... - Po drugiej stronie płaskowyżu psy skakały i gryzły... pył. Joe klepał się po piersi, szyi i twarzy. W pierwszej chwili pomyślała, że to jakiś żart... jakiś dziwaczny, wariacki taniec.
Wiatr wiał teraz jeszcze mocniej niż poprzednio, pchając przed sobą ścianę pyłu. Zakaszlała i wyszła z baraku, chcąc lepiej widzieć, co się dzieje. Uśmiech zamarł jej na ustach, a żartobliwe pytanie uwięzło w gardle.
- Joe...
A potem krzyknęła.
- Linda?! Tata?! -W głosie Edgara słychać było strach. -Alarm! Alarm dla wszystkich stacji! W bazie numer trzy dzieje się coś złego.
Oślepła, zanim zdała sobie sprawę z tego, że jest w niebezpieczeństwie. Okropny ból przeszył jej oczodoły. Uniosła ręce, aby je zasłonić, i poczuła na dłoniach wilgoć krwi, a także pustkę tam, gdzie powinny być gałki oczne. Jednocześnie coś cięło na strzępy grzbiety jej dłoni.
Świat zamienił się w ocean cierpienia. Wiatr ryczał w uszach Lindy. Miała jeszcze czas, aby krzyknąć "Joe!", a potem ból dotarł do jej warg, języka i zaczęła się dławić krwią. Wpadła na nią jakaś zataczająca się masa i wiedziała, że to Joe, kochany Joe, kochający Joe, jęczący jak stworzenie, które nigdy nie znało ludzkiej świadomości. Szczekanie psów przeszło w nie kończące się, przepełnione bólem wycie.
We wszystkich sypialniach w Avalonie rozległy się sygnały alarmowe, a ulice wypełniły się bosonogim tłumem. Ludzie wymierzali we wszystkie strony pospiesznie odbezpieczone strzelby na grendele, ale nie znajdowali tam niczego. Nie było widać żadnego zagrożenia.
W tym czasie obraz z satelity numer dwanaście został już przekazany na Geographica, powiększony i przesłany do centrum komunikacyjnego miasta. Obraz powiększono jeszcze raz i jeszcze raz, aż w końcu można było odnieść wrażenie, że miejsce wydarzeń znajduje się w odległości nie większej niż sto jardów... ale wszystko było rozmazane, widać było tylko niewyraźne kształty przesuwające się we mgle. Pierwszy wpadł do centrum Hendrik Sills.
- Dlaczego ogłosiłeś alarm, Edgar?
- Myślałem, że to tylko kurzawa! - W głosie Edgara słychać było panikę. - Łączyli się ze mną regularnie, bez żadnych trudności, ale nagle psy zaczęły szczekać i Linda krzyczała, a teraz nie słyszę już niczego i nie widzę niczego, i... mój Boże!
- Weź się w garść - warknął Zack. - Kurzawa. A co z deszczem?
- Nie, nie ma deszczu. To suchy, gorący wiatr. Silniejszy niż zwykle, ale... Zack, niczego nie słyszę. Krzyczeli oboje, a teraz nie odpowiadają! Co mam robić?!
- Obserwuj dalej. Możesz to jeszcze powiększyć?
- Próbuję. Pył rzednieje...
Obraz wyostrzył się. Głos Edgara opadł do szeptu.
- Och, mój Boże. - Na ziemi wiły się dwa ludzkie ciała i jedno psie. - Tata! Linda!