Nie była to zwykła historia, każdy jej szczegół miał wagę pierwszorzędną, a Jim na szczęście pamiętał wszystko. Pragnął mówić o tym wszystkim ze względu na prawdę, a może i ze względu na siebie samego; i podczas gdy cedził rozważnie wyrazy, jego myśli po prostu latały i latały naokoło zacieśnionego kręgu faktów, co się wyłoniły odcinając go od reszty ludzi; był jak stworzenie uwięzione w ogrodzeniu z wysokich pali, które odbija się w krąg, oszalałe wśród nocy, usiłując znaleźć jakieś słabsze miejsce, szparę, nierówności, po których można by się wspiąć, jakich otwór pozwalający się przecisnąć i uciec. Ta okropna ruchliwość umysłu sprawiała, że chwilami Jim ociągał się mówiąc...
- Kapitan wciąż chodził po mostku tam i z powrotem; wydawał się dosyć spokojny, tylko potknął się kilkakrotnie; a raz, kiedy stałem i mówiłem do niego, wszedł wprost na mnie, jakby był zupełnie ślepy. Na moje sprawozdanie nie odpowiedział nic konkretnego. Mruczał coś pod nosem; zrozumiałem z tego tylko parę słów; zdaje mi się, że powiedział: „Cholera para! i „przeklęta para!” - coś o parze. Przyszło mi na myśl...
Jim zaczął odbiegać od tematu; rzeczowe pytanie przycięło mu mowę jak skurcz bólu. Poczuł się niezmiernie znużony i zniechęcony. Już, już miał to na końcu języka, a teraz, zatrzymany brutalnie, musiał odpowiedzieć: tak lub nie. Odrzekł szczerze i krótko: „Tak”. Stał wyprostowany na podwyższeniu - wysoki okazały o jasnej twarzy i młodzieńczych, posępnych oczach, stał wyprostowany nad pulpitem, a dusza skręcała mu się w środku.
Musiał odpowiedzieć jeszcze na jedno pytanie, tak bardzo rzeczowe i tak zbyteczne, po czym znów zaczekał. W ustach miał to suchość bez smaku, jak gdyby najadł się kurzu, to znów słoność i gorycz, niby po napiciu się morskiej wody. Obtarł wilgotne czoło, przesunął językiem po spiekłych wargach i czuł dreszcz przebiegający po grzbiecie. Barczysty ławnik opuścił powieki i bębnił bezgłośnie palcami, obojętny i ponury; oczy drugiego zdawały się jaśnieć życzliwością sponad splecionych rąk, spalonych przez słońce; sędzia pochylił się naprzód, jego blada twarz unosiła się nad kwiatami, wreszcie osunął się bokiem na poręcz fotela i oparł skroń na ręku. Wiatr spływał od punkah, wirując na głowy, na ciemne twarze krajowców zawiniętych w obfite draperie, na Europejczyków w drelichowych ubraniach zdających się przylegać jak skóra; biali siedzieli razem, bardzo zgrzani, trzymając na kolanach okrągłe hełmy korkowe; pod ścianami przemykali sądowi gońcy, krajowcy, opięci ciasno w długie białe kapoty; migali szybko tu i tam, biegając boso na palcach, przepasani czerwonymi szarfami, w czerwonych turbanach na głowie, bezszelestni jak cienie i czujni jak psy gończe.
Oczy Jima, błądzące po sali w przerwach między odpowiedziami, zatrzymały się na białym, który siedział oddzielnie; miał twarz pooraną zmarszczkami i chmurną, ale jego spokojne oczy patrzyły wprost na Jima, jasne i pełne zainteresowania. Jim odpowiadał właśnie na jakieś pytanie i miał ochotę krzyknąć: „Po co to wszystko! Po co! Uderzał z lekka nogą o podium, przygryzał wargi o patrzył w dal ponad głowami. Napotykał oczy białego.
Spojrzenie utkwione w nim różniło się od urzeczonego wzroku innych widzów.
Był to akt świadomej woli. Jim zapomniał się tak dalece między dwoma pytaniami, że znalazł czas, aby pomyśleć: „Ten człowiek patrzy na mnie, jakby widział kogoś czy coś za moimi plecami.” Jim spotkał już go kiedyś - może na ulicy. Był pewien, że nigdy z nim nie rozmawiał. Od dni, od wielu dni nie mówił do nikogo, lecz rozprawiał po cichu, bez ładu i bez końca, z samym sobą, jak samotny więzień w celi lub wędrowiec zagubiony wśród dzikiej głuszy. Teraz odpowiadał na pytania - które nie miały żadnego znaczenia, choć dążyły do określonego celu - ale wątpił o tym, czy się jeszcze kiedykolwiek w życiu wypowie. Dźwięk jego własnych, szczerych zeznań utwierdzał go w przekonaniu, powziętym po dłuższej rozwadze, że mowa jest już dlań bezużyteczna. Miał wrażenie, iż tamten człowiek zdaje sobie sprawę z jego beznadziejnych trudności. Jim popatrzył na niego, po czym odwrócił się stanowczo, jak w chwili ostatecznej rozłąki.
A później niejednokrotnie, w odległych częściach świata, Malow przejawiał skłonność do wspominania Jima, do szczegółowych i głośnych rozpamiętywań na jego temat.
Może zdarzyło się to po obiedzie, na werandzie udrapanej w nieruchome listowie, uwieńczonej kwiatami, w głębokim mroku pocętkowanym ognikami cygar. Wydłużone kształty trzcinowych foteli gościły milczących słuchaczy.
Niekiedy żarzący się czerwony krążek poruszał się niespodzianie, oświetlając palce leniwej ręki i części twarzy pogrążonej w głębokim spokoju, albo rzucał karmazynowe błyski w dwoje zadumanych oczu ukrytych w cieniu gładkiego czoła; i z pierwszym słowem Marlowa jego postać, wyciągnięta spokojnie na leżaku, zapadła w zupełny bezruch. Wydawało się, że duch tego człowieka odlatuje wstecz w minione czasy, i przemawia jego wargami - z przeszłości.
ROZDZIAł PIąTY