To, co jemu się przydarzyło, udowodnione zostało poprzez przekonywające podobieństwo doświadczeń moich i innych lekarzy odbywających najrozmaitsze staże.
Nie przedstawiono środowiska szpitala nieuniwersyteckiego, który nie prowadzi szkolenia. Możliwe, że krytyka odniesie się również do staży w takich właśnie instytucjach.
Rękopis tej książki został przeczytany przez ośmiu lekarzy, którzy byli nie dłużej niż trzy lata po stażu. Wszyscy, poza jednym, zgodzili się, że jest ona realistyczna, napisana bez ogródek, całkowicie reprezentatywna. Ten, który miał odmienne zdanie, stwierdził, że lekarze w szpitalu, w którym odbywał staż, byli bardzo uczynni, bardziej otwarci na jego potrzeby niż ci przedstawieni w książce. Przebywał na stażu w szpitalu uniwersyteckim na Zachodnim Wybrzeżu.
Wniosek wypływający z jego wypowiedzi mógłby być taki, że wszyscy adepci medycyny powinni odbywać staż tam, gdzie on.
Powtarzam, że książka ta jest prawdziwa. Jeśli nie przedstawia wszystkich staży we wszystkich szpitalach, to przedstawia większość z nich. Uczciwie odzwierciedla szerzący się stan, przynajmniej przygnębiający, a w najgorszym wypadku niebezpieczny. To już wystarczający powód do napisania Roku interny.
Dzień 15
CHIRURGIA OGÓLNA
Spałem już chyba z pół godziny, zmarznięty, gdy znów zadzwonił telefon. Odebrałem, zanim zamilkł pierwszy dzwonek, sięgając po słuchawkę instynktownie, prawie w panice. Podręcznik chirurgii, który czytałem, zanim zasnąłem, spadł z łóżka na podłogę.
- Cholera, co znowu?
Usłyszałem zrozpaczony głos pielęgniarki:
- Doktorze Peters, pacjent, którego pan badał, przestał oddychać i nie wyczuwam tętna.
- Już idę.
Udało mi się odłożyć słuchawkę. Wciągnąłem spodnie, koszulę, buty i zszedłem do windy, zaciągając zamek bluzy. Wcisnąłem przycisk i usłyszałem charakterystyczny dźwięk pracującego silnika elektrycznego. Oczekując niecierpliwie na windę, nagle zdałem sobie sprawę z tego, że właściwie nie wiem, o jakim pacjencie mówiła pielęgniarka.
Było ich wielu. Wszyscy, których widziałem wieczorem, pojawili mi się przed oczyma. Pani Takura, Roso, Sperry, ten nowy, starszy facet z rakiem żołądka. To musi być on. Nie był to pacjent leczony u nas. Zetknąłem się z nim pierwszy raz, gdy wyrwano mnie z izby przyjęć, bo wystąpiły u niego gwałtowne bóle brzucha. Okazało się, że był bardzo wyczerpany. Nie mógł się w ogóle poruszyć i z trudem odpowiadał na pytania.
Nie mogłem się doczekać windy i oparłem głowę o drzwi. Moje informacje o tym facecie były bardzo skąpe. Pielęgniarka też niewiele wiedziała. Nie było historii choroby, a jedynie krótki zapis, z którego wynikało, że ma siedemdziesiąt dwa lata i już trzeci rok cierpi na nowotwór żołądka; przed paroma miesiącami przeprowadzono resekcję. Tym razem został przyjęty do szpitala z uwagi na bóle, zawroty głowy i ogólne osłabienie.
Winda, skrzypiąc i zgrzytając, zjechała wreszcie i otworzyły się brązowe drzwi. Wszedłem do środka, wcisnąłem guzik i czekałem z niecierpliwością, aż to pudło zwiezie mnie na parter.
Wcześniejsze badanie starszego pana nie przyniosło niczego niespodziewanego. Jasne było, że odczuwa ogromny ból i niewątpliwie rak zaatakował całą jamę brzuszną. Po kilku bezskutecznych próbach dodzwonienia się do zajmującego się nim lekarza zdecydowałem się podać mu kroplówkę z demerolem jako środkiem nasennym. Nic innego nie przyszło mi do głowy.
W końcu winda dotarła na parter. Szybko przeszedłem przez dziedziniec, wszedłem do głównego budynku, a następnie tylnymi schodami dotarłem na oddział. Wkroczyłem do jego sali i w smutnym świetle nocnej lampki zobaczyłem bezradną pielęgniarkę. Pacjent był przeraźliwie wychudzony. Można mu było policzyć wszystkie żebra; brzuch zapadł się głęboko, tworząc dołek. Leżał nieruchomo z zamkniętymi oczami. Spojrzałem na jego klatkę piersiową.
Byłem przyzwyczajony do widoku klatek piersiowych, które poruszały się miarowo w trakcie oddychania. Wydawało mi się, że i tym razem widzę, jak nieznacznie opada i wznosi się. Jednak to nie była prawda. Sprawdziłem tętno - niewyczuwalne. Nieraz tętno rzeczywiście bywa bardzo słabe. Sprawdziłem, czy trzymam jego przegub w odpowiedni sposób, od strony kciuka, a później uchwyciłem drugą rękę. Znowu nic.
- Doktorze, to nie zatrzymanie akcji serca. Lekarz dyżurny powiedział, że nie powinniśmy tego uważać za przyczynę - starała się usprawiedliwiać pielęgniarka.
Zamknij się, pomyślałem. Byłem poirytowany, a jednocześnie poczułem ulgę. Nie martwiło mnie przypisanie wszystkiego zatrzymaniu akcji serca. Chciałem mieć zupełną pewność, bo pierwszy raz musiałem wziąć na siebie odpowiedzialność za stwierdzenie zgonu. W czasie studiów zetknąłem się z wieloma przypadkami śmierci; wtedy, w zeszłym roku jeszcze, choć to dawno, zawsze ktoś służył pomocą - zespół lekarzy, stażysta albo bardziej doświadczony kolega. Nigdy nie decydował sam student. Teraz to ja stanowiłem zespół lekarzy i musiałem sam podjąć decyzję, ostateczny werdykt.
Zupełnie jak w baseballu: aut czy w polu, pomyślałem z kwaśną miną, bez odwoływania się do sędziego.
Nie żyje. Czy na pewno? Demerol, chuda sylwetka, brak reakcji - połączenie tego wszystkiego mogło dać wrażenie śmierci.