Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Vanini pił, uprawiał ha­zard i zadawał się z kobietami lekkiego autoramentu. Nie mógł nigdy związać końca z końcem i zawsze znaj­dował się o krok od finansowego i moralnego bankru­ctwa. Łatwo było młodemu i przystojnemu oficerowi popaść w długi, bo jeśli wszystko inne zawiodło, li­chwiarze zawsze mogli liczyć, że się bogato ożeni. Va­nini płacił niezmiernie wysokie odsetki, toteż każdy nowy garnizon był dla niego oazą wytchnienia: stare długi i groźby były już hen, daleko, a tymczasem nowe źródła pożyczek stały otworem. Była to niebezpieczna i wciągająca gra. Nie wiedział, jak długo potrafi utrzy­mać się na powierzchni. Wcześniej czy później będzie musiał albo opuścić armię, albo zadowolić się brzydką córką bogatego ojca.
Przebywał w Nagykanizsa od dwunastego listopada i doszedł już do punktu, z którego nie ma odwrotu. Dawni wierzyciele zjednoczyli się i zmówili przeciwko niemu, toteż niewiele udało mu się pożyczyć w Nagy­kanizsa. W przypływie rozpaczy napisał do ojczyma, który zamiast przekazu pieniężnego przysłał mu w od­powiedzi czterostronicowy list z upomnieniami.
Pod nim dudnił pociąg sunąc parowem gdzieś hen na zachód. Na wagonie sypialnym widniał napis: Bu­dapeszt-Zagrzeb-Triest. Była czwarta po południu. Dręczył go coraz dotkliwiej nastrój beznadziejności. Czemu nie ma dość charakteru, by się wydostać z tego dna egzystencji, zanim nie pogrąży się całkowicie w ba­gnie! Jakże okropnie brzmiały mu w uszach obcoję­zyczne nazwy: Graz, Wiener Neustadt, Sarajewo, Linz, Nagykanizsa. Co on, przeklęty makaroniarz, tu robi? Cóż z tego, że jest oficerem i szlachcicem, kiedy zmu­szają go, by chodził po linie.
Zjadł dwie parówki i wypił karafkę wina w kawiar­ni na rynku. Wino poprawiło mu nastrój, toteż po dro­dze do domu wstąpił do winiarni na jeszcze jedną ka­rafkę.
Wynajmował umeblowany pokój w domu niedaleko rynku. Za domem znajdowało się spore podwórko z kę­pą gołych o tej porze bzów, za którymi stały niczym już nie osłonięte trzy ustępy. Vanini miał nie tylko wyłączne prawo do korzystania z pierwszego, ale i wła­sny do niego klucz, który często gdzieś zapodziewał. Będąc już blisko domu spostrzegł ku swemu zdzi­wieniu, że w jego pokoju pali się światło, a u drzwi stoi na straży dwóch żołnierzy z bagnetami na kara­binach. Zatrzymał się oniemiały. - Co u diabła... Żołnierze poderwali się na baczność, zachowując jednak milczenie. Vanini otworzył drzwi i wkroczył do pokoju. Jakiś mężczyzna w mundurze kapitana z dystynkcjami Korpusu Sądowniczego siedział na szka­radnej, obitej tkaniną kanapie. Podniósł się z wolna i zrobił krok w jego stronę.
- Porucznik Xavier Vanini?
Vanini przyglądał mu się zdumiony i mrugał oczy­ma.
- Tak jest - odpowiedział. Był tak zaskoczony, że ani nie zasalutował, ani nie podał swego nazwiska w sposób przepisowy.
- Kapitan Emil Kunze, sędzia śledczy sądu wojsko­wego z wiedeńskiego garnizonu.
Żar z kaflowego pieca i wino sprawiły, że Vaniniemu zakręciło się w głowie.
- Jest pan aresztowany, poruczniku - powiedział kapitan spokojnym tonem.
Parę sekund minęło, nim Vanini pojął znaczenie tych słów.
- Jak to?! Na jakiej podstawie? - spytał.
- Na razie będzie to areszt prewencyjny, chyba że wypłynie w tej sprawie coś poważniejszego. Mam na­dzieję, że nie.
Kunze stał naprzeciw smagłego mężczyzny średniego wzrostu, o jedwabistych czarnych włosach i piwnych oczach. Młodzieńczy Vanini nie wyglądał na swe dwa­dzieścia siedem lat i był w danej chwili lekko pod­chmielony, co nie uszło uwagi kapitana.
Zdobycie nakazu aresztowania Vaniniego było, z cze­go Kunze dobrze zdawał sobie sprawę, bardzo śmia­łym posunięciem. Generał Wencel z początku odma­wiał zgody, ustępując dopiero wtedy, kiedy Kunze przyrzekł, że nie będzie trzymał porucznika dłużej w areszcie niż dobę, i zwolni go, jeśli nic poważniejsze­go w tej sprawie nie wypłynie.
Podczas jazdy fiakrem do koszar Vanini usiłował nawiązać rozmowę z kapitanem, ale spotkał się jedy­nie z lodowatym milczeniem.
W niewielkiej kancelarii światło z wiszącej lampy padało na Vaniniego, gdy tymczasem Kunze siedział za biurkiem pogrążony w mroku.
- Zeszłego roku, w grudniu, przepytywany był pan przez dowództwo pułku w związku z usiłowaniem kup­na cyjanku potasu w aptece Ritzbergera w Linzu. Po­słał pan do tej apteki ordynansa, ale mu odmówiono sprzedaży. Chciałby pan może uzupełnić czymś uprzed­nio złożone zeznanie?
Vanini słuchał z szeroko otwartymi oczyma. W gło­wie już mu się trochę przejaśniło, za to serce biło tak mocno, iż się bał, że kapitan może usłyszeć dudnienie. „Znowu ten przeklęty cyjanek” - pomyślał zastana­wiając się, gdzie się znajduje zastawiona na niego pu­łapka.
- Nie rozumiem, o czym pan chciałby usłyszeć - odrzekł ostrożnie.
- Pan dobrze wie, o czym - warknął Kunze. Szcze­rze zdziwione spojrzenie młodego oficera sprawiło, że Kunze począł się zastanawiać, czy nie idzie fałszywym tropem.
- Co pan zrobił z tym cyjankiem?
- Z jakim cyjankiem, panie kapitanie? Mój ordynans wcale go nie dostał.
Kunze wyciągnął kartkę papieru z kieszeni i pochy­lił się ku kręgowi światła padającego z lampy.
- Chodzi o dwie pałeczki cyjanku, które nabył pan w garnizonowej aptece w Sarajewie, piętnastego sier­pnia 1908 roku. Do jakiego celu był panu potrzebny?
Vanini zamrugał parokrotnie, jakby go oślepiło świa­tło.
- Piętnastego sierpnia 1908 roku? Już wiem. ku­piłem cyjanek, bo miałem zamiar robić zdjęcia na przyjęciu ogrodowym u generała von Weigla z okazji uro­dzin cesarza.
- I zrobił pan te zdjęcia?
- Nie.
- Dlaczego?
- Nie pamiętam.
- Wobec tego nie zużył pan tego cyjanku?
- Tak. Ale potem. Na inne fotografie.
- Robione w Sarajewie?
- Tak.
- Miał pan ciemnię w swojej kwaterze w Saraje­wie?
- Nie. Używałem ciemni, która była w innej jed­nostce.
- Owszem, zajmował się pan fotografiką na po­czątku pańskiej służby w Sarajewie - podkreślił Kunze. - Ale niebawem stracił pan zainteresowanie.
- Tu zmuszony jestem nie zgodzić się z panem. Do tej pory posiadam sprzęt i...
- Ale nie fotografował pan już więcej w Saraje­wie?
Policzki Vaniniego płonęły. Szarpał nerwowo palcami sztywny i wysoki kołnierz bluzy.
- Czy dlatego pan mnie aresztował? - zapytał ochrypłym głosem. - Że przestałem zajmować się fo­tografią?
Przez chwilę jedynym dźwiękiem w pokoju był trzask ognia w pękatym żelaznym piecu.