Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Zdaje się jednak, że trochę odbiegliśmy od tematu.
— Spojrzał na Bena. — Susan już ci o tym opowiadała?
228
— Tak, ale. . .
— Oczywiście. Chciałem się tylko upewnić, czy mogę sobie darować przy-
długie wstępy.
Zdał relację głosem bezbarwnym, niemal monotonnym, przerywając tylko raz,
kiedy do pokoju bezszelestnie weszła pielęgniarka i zapytała go, czy nie ma ochoty na szklankę napoju chłodzącego. Odparł, że z największą przyjemnością, a na-stępnie dokończył opowieść, pociągając co jakiś czas przez słomkę. Ben zauwa-
żył, że w chwili, gdy Matt opowiadał o tym, jak Mike Ryerson zniknął wypadając przez okno, kostki lodu w szklance cichutko zagrzechotały. Jednak jego głos był
nadal spokojny, a pod koniec historii nawet nieco się ożywił, upodabniając do
tego, jakim Matt najprawdopodobniej prowadził lekcje. Ben nie po raz pierwszy
uświadomił sobie, że stary nauczyciel jest wspaniałym człowiekiem.
Zapadło krótkie milczenie, które przerwał ponownie Matt.
— Tak to właśnie wszystko wyglądało — powiedział. — Co myślicie o tej
opowieści wy, coście nie widzieli na własne oczy żadnego ze zdarzeń, o których była w niej mowa?
— Wczoraj sporo na ten temat rozmawialiśmy — odparła Susan. — Niech
Ben panu powie.
Z początku trochę nieśmiało Ben zaczął po kolei przedstawiać wszystkie moż-
liwe racjonalne wyjaśnienia, następnie bezlitośnie je obalając. Kiedy wspomniał
o zamontowanych z zewnątrz okiennicach, miękkiej ziemi pod oknem i braku ja-
kichkolwiek śladów drabiny, Matt wyraźnie się ożywił.
— Brawo! — zawołał. — Dobra detektywistyczna robota. A pani, panno Nor-
ton? — zwrócił się do Susan. — Zawsze pisywała pani wypracowania logiczne,
doskonale skonstruowane. Co pani myśli na ten temat?
Susan opuściła wzrok na dłonie, miętoszące skraj sukienki bez udziału jej wo-
li, po czym podniosła oczy na swego byłego nauczyciela.
— Wczoraj Ben wygłosił cały wykład na temat lingwistycznych znaczeń wy-
rażenia „nie mogę”, więc nie będę go używała, ale przyznam się, że bardzo trudno mi sobie wyobrazić stado wampirów grasujące po naszym miasteczku.
— Gdyby dało się to zorganizować bez obudzenia czyjejś ciekawości, chętnie
poddałbym się badaniu na wykrywaczu kłamstw — powiedział spokojnie Matt.
Susan oblała się rumieńcem.
— Ależ nie, proszę mnie źle nie zrozumieć! Jestem pewna, że w Salem dzieje
się coś. . . coś okropnego, ale. . . Delikatnie ujął jej dłoń.
— Doskonale cię rozumiem, Susan. Czy jednak mogłabyś coś dla mnie zro-
bić?
— Jeśli tylko będę w stanie.
— Otóż proponuję, żebyśmy postępowali tak, jakby to była prawda. Przyj-
mijmy to jako pewnik aż do chwili, kiedy uda nam się ponad wszelką wątpliwość
229
udowodnić, że jest inaczej. Trudno o bardziej naukową metodę, nieprawdaż? Zdą-
żyliśmy już wcześniej omówić z Benem sposoby, na jakie powinniśmy przetesto-
wać to założenie. Możesz mi wierzyć, że nikomu bardziej ode mnie nie zależy na tym, żeby okazało się nieprawdziwe.
— Ale nie ma pan na to zbyt wielkich nadziei?
— Nie — przyznał cicho. — Długo nad tym myślałem, lecz teraz wiem już na
pewno: wierzę, że wszystko wydarzyło się naprawdę.
— Będzie lepiej, jeśli sprawy wiary i niewiary odłożymy na później — wtrącił
się Ben. — Na razie nie mają żadnego znaczenia.
— Słusznie — Matt skinął głową. — Jaki proponujesz tryb postępowania?
— Uważam, że powinieneś zostać koordynatorem badań. Masz do tego pre-
dyspozycje dzięki swojej wiedzy, a pozą tym i tak będziesz unieruchomiony przez jakiś czas.
Oczy Matta zabłysły po raz drugi od chwili, kiedy poinformował ich o zakazie
palenia wydanym mu przez Cody’ego.
— Zaraz zadzwonię do Loretty Starcher, żeby przywiozła mi na wózku
wszystkie potrzebne książki.
— Dzisiaj jest niedziela — przypomniała mu Susan. — Biblioteka jest za-
mknięta.