Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


O, właśnie, już wtedy przejęłam wiele słów specyficznych dla Chmielewskiej i zostały na zawsze w moim życiu. Tak jak sposób podejmowania decyzji przez podzielenie kartki na pół i określenie „za i przeciw”*.
Czytałam te książki wielokrotnie i przecież wiedziałam, jak się kończą, a jednak potrzebowałam tego humoru, tej niezależności bohaterki, tych zwariowanych ludzi... (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że oni istnieją i że ja ich poznam).
 
Jak sobie wyobrażałam Joannę – główną bohaterkę większości powieści?
Zwariowana, pełna wdzięku blondynka, super nogi i poczucie humoru, z podejściem do facetów, którego jej zazdrościłam, specyficzna jako matka, oddana i lojalna jako przyjaciółka, na wiecznej diecie odchudzającej...
No, a ten pan z pokoju 336...* Ileż razy myślałam o nim, czekając na telefon od jakiegoś faceta?
 
JOANNA: Wyobrażenia o mnie zawsze mnie interesowały, każdy może mieć inne... Moja teściowa, kiedy mnie poznała, powiedziała: „Inaczej sobie ciebie wyobrażałam”, i nigdy się nie dowiedziałam, jak.
 
Parę razy mignęła mi twarz Joanny Chmielewskiej w jakichś wywiadach telewizyjnych, zapamiętałam niesamowicie „temperamentną” kobietę, chyba się o coś złościła i o coś miała pretensje...
Miałam sobie to kiedyś przypomnieć z rozrzewnieniem.
 
Rozpoczęłam pracę w telewizji.
Postaram się oszczędzić szczegółów na temat tej instytucji, ale przepraszam z góry, jeśli czasem mi się coś wyrwie, np. o działalności jednej z Agencji...
Temat telewizji będzie się jednak pojawiał, bo jakby od pewnego czasu wraz z tą instytucja wlazłam z butami w życie Joanny Chmielewskiej i nadal w nim tkwię.
Ale od początku.
Stałam się dziennikarką oddziału regionalnego. Nie ominął mnie pucz w Moskwie ani zawody spadochronowe, ani strajk sióstr PCK, z którym nie dałam sobie rady...
Pamiętam, że kiedy przywiozłam nagrany materiał, pełen wrzeszczących bab, właściwie nic do zmontowania, redaktor Ossowski wysyczał:
– Marta, przysięgam ci, że już nigdy w życiu nie pojedziesz na strajk sióstr PCK!
Słowa dotrzymał, mało tego, on naprawdę coś z tego zmontował!
A podczas moskiewskiego puczu właziłam przez płot z dziennikarzem RMF-u do ambasady rosyjskiej i nie wiem dlaczego, upierałam się, żeby ambasador udzielił mi wywiadu po rosyjsku, skoro świetnie mówił po polsku.
No więc, różnie bywało.
W końcu ustaliło się, że jestem „ta od kultury”. Na szczęście, bo polityki i biznesu bałam się zawsze, zero zmysłu do interesów i namolny zwyczaj mówienia prawdy.
Teraz już trochę lepiej się orientuję w polityce biznesu, bo oglądam przesłuchania Komisji Śledczej do zbadania tzw. afery Rywina...
Po okresie terminowania w „informacjach”, wyszłam na świeże powietrze i zaczęłam robić programy dokumentalne, reportaże, wywiady (Steven Spielberg i inni), filmy... Czasem też bywało śmiesznie, np. film o Tadeuszu Bradeckim powstawał metodą niekoniecznie rozpowszechnioną w telewizji, mianowicie siadywaliśmy wieczorami przy drobnej wódeczce i nagrywałam rozmowy. Tadeusz o tym oczywiście wiedział, ale nie rozpraszał się widokiem kamery. Potem zmontowałam „radio” i powtórzyliśmy „setki”* do kamery.
Mój przyjaciel Waldek, reżyser, twierdzi, że to był mój najlepszy film...
Po kilku realizacjach (mówiąc językiem Joanny Chmielewskiej) przyszedł mi do głowy szatański pomysł! Film dokumentalny o znanej polskiej pisarce.
 
Zaczęło się od promocji książki Chmielewskiej w Krakowie. Telewizyjny news do zrobienia przypadł mojej koleżance z Kroniki, zresztą też zakochanej w książkach Joanny. Ależ jej zazdrościłam! Wróciła z dość głupią miną.
– Opowiadaj – zażądałam, zaciekawiona do granic możliwości.
– Opieprzyła mnie na widok kamery, powiedziała, że nikt jej nie uprzedził, że miało być na gębę, a nie na twarz, i że gdyby wiedziała, poszłaby do fryzjera.
– A co to znaczy „na gębę”? – zainteresowałam się gwałtownie.
– Do radia – odpowiedziała i poszła montować.
 
JOANNA: Żartujesz, nie wiedziałaś, co to jest „na gębę?”.
 
Zorientowałam się, że pani Chmielewska prezentuje niezły temperamencik i medialne spotkania z nią muszą być przeżyciem niezwykłym.
Zresztą potem się okazało, że sobie to wywróżyłam i nieraz miałam ochotę uciec na drzewo od Joanny Chmielewskiej...
 
Kiedyś zrobiłam żart mojemu koledze, dziennikarzowi Telewizji Kraków.
Zbyszek miał przeprowadzić z Joanną krótki wywiad. Bardzo przejęty przyleciał do mnie przed nagraniem.
– Martusia – zażądał – opowiedz mi o niej, wiesz, o co ją zapytać, żeby mnie nie pogryzła?
Coś w środku mnie skusiło i niewinnym tonem powiedziałam:
– Najbezpieczniej będzie, jak ją zapytasz, skąd bierze pomysły do swoich książek?
Zbyszek popatrzył na mnie ciut powątpiewająco, ale pojechał na zdjęcia i grzecznie zadał to pytanie.
Byłam przy tym i, mówiąc szczerze, odczułam w środku pewne wyrzuty sumienia, patrząc na minę Zbyszka, słuchającego odpowiedzi.
 
 

JOANNA: To była kompletna obrzydliwość, taki żart!
 
Oczywiście, zaraz wyjaśniłam, że to ja go napuściłam. Bo Joanna zaczęła już wrzeszczeć, co sobie myśli o głupich dziennikarzach.
Ona faktycznie nie znosi takich pytań i, jak twierdzi, po to napisała „Autobiografię”, żeby nikt się już nie pytał o istnienie Lesia, Alicji, ciotek i gachów.
Mam nadzieję, że Zbyszek wybaczył mi tę konfuzję.
 
Lubiłam, muszę przyznać tamte czasy...
Dużo się działo, fajna atmosfera, porządni ludzie, liczyła się dobra praca, rzetelność, umiejętności dziennikarskie, profesjonalizm, szacunek dla drugiego człowieka.
A teraz? Jak w takiej bajce...
Za siedmioma górami, za siedmioma lasami była sobie Telewizja „W Lesie”.
Na początku jej szefem został Lew (król zwierząt, a nie rozsławione ostatnio imię męskie) i wszystkie zwierzątka były zadowolone, uwielbiały wielkie przedstawienia i reportaże z życia. Wierzyły nawet w prognozę pogody i w to, że na skraju lasu pobiły się dwa niedźwiadki... Ale potem stary Lew odszedł i pojawił się Wilk.
Nikt nie wiedział dlaczego on, zwierzątka go nie chciały, ale okazało się, że zapanowały inne obyczaje i nikt nie bierze pod uwagę głosu mieszkańców lasu.