Nowożytny Alcybiades mógł każdą rolę z zadziwiającą dokładnością przedstawiać, gdyż
rola każda tą lub ową stroną o prawdziwość jego charakteru zaczepiała. Tak niebezpieczny
talent rozwinął w nim szkaradną jego wadę. Czy mu było potrzeba, czy nie było potrzeba,
Henryk kłamał bez litości; jak tylko szło o jaki fakt, szczegół, zewnętrzną okoliczność, czy to
błahą drobnostkę, czy przedmiot największej wagi, on pewno nigdy prawdy nie powiedział, a
przecież ze wszystkich kłamców on jeden szczerego wstrętu nie obudził w nikim - prędzej
nienawiść lub chęć zemsty wywołał. Wstręt i pogarda śladem kłamstwa idą, bo kłamstwo
10
każe się zawsze domniemywać tchórzostwa i podłości. Od wysokich do niskich, kto kłamie,
ten się boi; kto kłamie, ten zdradza i chce ze zdrady korzystać, lecz Henryk?...
Henryk był odważnym jak lew - był w gruncie serca szlachetnym jak epopeja; jeśli kłamał,
to ze zbytku gorączkowych myśli, z maligny lub fantazji tylko, a przy tym w życiu swoim
miał jedno uczucie, jedną świętość, która mogła i stokroć cięższe winy łaską sakramentalną w
oczach bardzo surowych sędziów okupić. Za głos kobiet ręczę przynajmniej - Henryk kochał
swoją matkę! Miłość synowska jak polarna gwiazda zbawienia przyświecała nad burzliwością
jego szaleństw, namiętności i błędów - strzegła go od zatraty, ku cnocie natchnieniem wiodła.
Trzeba go było widzieć z tą matką, żeby mieć dokładne pojęcie o tle zbytecznych naddatków,
o tle rzeczywistym tylu poplątanych arabesków. Kiedy szło o jej przyjemność, całe dni cięż-
kiego znoju wydawały się chwilami najrozkoszniejszej uczty. Kiedy zasłabła, całe noce bez-
senne nie mogły zwątlić jego troskliwej opieki. Dla matki byłby się wyrzekł wszystkiego,
przez matkę, gdyby nawet religia w sercu jego wygasła, przez matkę byłby Boga zrozumiał.
Oh! jak to dobrze, Henryku, że my się już nie spotkamy z sobą! - zostałeś w myśli mojej ta-
kim pięknym, takim uświęconym, takim okupionym ze wszystkich grzechów i niedokładności
twoich. O! jak to dobrze, Henryku. Może później byłbyś się zmienił - może trochę więcej
siebie lub inną ukochał kobietę, może byś stracił to młode zuchwalstwo twoje, może zwątpił o
ludziach, może własnej sile zaczął już nie ufać, a może byś z uporu szedł tą drogą, którą sze-
dłeś z przekonania, może przez próżność czynił, co przez zapał czynić tylko nawykłeś! Może
byś mi się zepsuł pierwszą pomyślnością, zatruł pierwszą goryczą, niezręcznie z pierwszych
poprawiać chciał pomyłek - a ja cię tak lubiłam w prostocie twojej złej i dobrej natury, w bo-
gactwie twego światła i w czarności twoich cieniów! Oh! jak to dobrze, Henryku, że my się
już nie spotkamy z sobą! - Niech będzie znak krzyża Chrystusowego, pieśń i blask słońca nad
wspomnieniem twoim!...
Leon „Metodysta” miał bardzo tkliwe i kochające serce, wyobraźnię nadzwyczaj łatwą do
zajęcia, umysł dziwnie przedsiębiorczy i odważny, więc dla tego wszystkiego „metodystą”
został. W istocie owe najpoczciwsze skłonności takiego mu strachu napędziły do głowy, że
sobie jak liszka usnuł na zewnątrz gęstą, z zimnego rozsądku, wyrachowania i obojętności
poczwarkę. Mało mówił, o sobie nigdy nie wspomniał, żywsze wrażenia taił z grobową skry-
tością, drobnych formułek powszedniego życia dopełniał ściśle i niezmiennie, a entuzjazmu
wystrzegał się jak zbrodni. - Każdy czyn jego za to był doskonałym zaprzeczeniem tych
wszystkich pozorów. On, wyrachowany, całą nadzieję swej przyszłości oparł na własnym
sercu i na własnej ręce; on, obojętny, z uczucia tylko brał siłę wytrwania pośród wszelkich
trudności, pośród niedostatku i pośród samolubstwa otaczającej go kasty. Gdy mu która z nas
kiedy stawiła na oczy taką sprzeczność treści z maksymami, dowodził jej bardzo poważnie, że
tej sprzeczności nie ma w nim bynajmniej, że słowa, które mu narzucamy, są jedynie słowami
poezji, a matematyka rzeczywistości na innych rozwija się prawach, jak gdyby matematyka
nie była najidealniejszą nauką, jak gdyby poezja w rytmie i harmonii swojej nie miała mate-
matycznych zasad. Cóż robić? Już to widać jest taki los wielu bardzo poczciwych naszych.
Stokroć lepsi od świata, ale różni, ale inni zupełnie, lękają się potępieniem, temu światu ubli-
żyć i wolą samych siebie zastosować do jego wymagań. Świat chce liczb? piszą liczby - świat
się lęka jaskrawych kolorów? zrzucają swoje piękne, młodzieńcze sukienki - świat ma od-
wieczny jakiś dykcjonarz? uczą się wszystkich jego wyrazów i myślą potem, że im wolno
będzie własne wyobrażenia tymi półsłówkami tłumaczyć, że im dadzą wygodne szaty skroić
sobie z tej zmurszałej materii, której każdemu już po trochu braknąć zaczyna; myślą, że w
obrachunku ta sama co i innym suma im wypadnie. Biedni marzyciele! Oh! nie trwóżcie się
własnymi skłonnościami, nie wierzcie, choćbyście zewsząd słyszeli, że miłość urojeniem, że
zapał gorączką, że szlachetność pomyłką arytmetyczną, że piękność ideałem. Wy lepiej zna-
cie się na tym, bo wy kochacie i wierzycie. Rodzimy wasz entuzjazm jest jedynym „religia-
mentem” waszym, nie zapierajcie się tej cechy i tego chryzmatu. Gdyby nie entuzjazm, przy
11
dzisiejszym rozbiciu głów wszystkich na pojedyncze fantazje lub filozoficzne systemata,
człowiek by chyba zwątpił o słowach ewangelii, o szczęściu, o wszystkim. Nad potopem na-
szych cnót i wyobrażeń to jedyna tęcza Boża, która rozpryśnięte uczucia spromienić może w
jeden objaw światła i piękna. Gdziekolwiek teraz jesteś, Leonie - wyzuj się z ciasnej niewła-