Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Joey zaczął drżeć. Był śmiertelnie przerażony, że jego matka zorientuje się, że nie śpi.
Nie wiedział, co mogłaby zrobić, gdyby odkryła, że usłyszał jej dziwny, bełkotliwy mo-
nolog.
Był już bliski powiedzenia jej, aby się zamknęła i wyszła z pokoju, ale rozpaczliwie
starał się jakoś ją zagłuszyć. Zmusił się, by myśleć o czymś innym. Skupił się na wyobra-
żeniu sobie (ze szczegółami) ogromnej, złowrogiej istoty, przybysza z kosmosu z filmu
Coś, który widział poprzedniego popołudnia w kinie „Rialto”. Stwór z tego filmu wyglą-
dał jak człowiek, tyle, że był dużo większy. Swymi gigantycznymi łapami mógł w mgnie-
niu oka rozerwać człowieka na strzępy.
A te jego oczy, w których wnętrzu zdawał się płonąć ogień! A przecież ten stwór był
w rzeczywistości rośliną. Obcą rośliną, przybyszem z kosmosu, prawie niezniszczalnym
i żywiącym się krwią. Doskonale pamiętał scenę, w której naukowcy szukali obcego
sprawdzając kolejne pomieszczenia; nie znaleźli go jednak, a kiedy w końcu zrezygno-
wali, następne drzwi tuż za nimi otworzyły się na oścież i z wnętrza wypadł rozszalały,
ryczący potwór pragnący kogoś pożreć.
Przypominając sobie nieoczekiwaną furię ataku monstrum Joey poczuł, że krew za-
styga mu w żyłach. Czuł się jak w kinie. Ta scena była tak przerażająca, że po grzbiecie
przeszły mu lodowate ciarki. W porównaniu z tym upiornym dreszczem bełkot matki
wydawał się praktycznie niczym. Istoty, z którymi musieli mierzyć się ludzie w filmach
grozy, były tak straszne, że wszelkie okropne zdarzenia mające miejsce w realnym życiu
stawały się przy nich mdłe, bezbarwne i zgoła niegroźne.
Nagle Joey zaczął się zastanawiać, czy to właśnie dlatego tak bardzo lubi celuloido-
we koszmary.
79
6
Rano mama zawsze wstawała pierwsza. Codziennie chodziła na mszę, nawet kiedy
była chora albo kiedy męczył ją potworny kac. Latem, podczas wakacji, oczekiwała, że
Amy i Joey również będą uczęszczali do kościoła i przyjmowali komunię świętą rów-
nie często jak ona.
Jednak w ten poniedziałkowy majowy poranek Amy, wciąż leżąc w łóżku, nasłuchi-
wała jak jej matka przechodzi przez dom i wchodzi do garażu znajdującego się bezpo-
średnio pod sypialnią Amy. Toyota zastartowała przy drugiej próbie, a automatycznie
otwierane drzwi zgrzytnęły i znieruchomiały przy wtórze metalicznego łoskotu, od któ-
rego w pokoju Amy zatrzęsły się szyby.
Kiedy matka odjechała, Amy wstała z łóżka; wzięła prysznic, ubrała się i zeszła na
parter do kuchni. Ojciec i Joey kończyli śniadanie składające się z angielskich grzanek
i soku pomarańczowego.
— Późno dziś wstałaś — rzekł jej ojciec. — Lepiej się pospiesz i zjedz coś. Za pięć mi-
nut wyjeżdżamy.
— Jest taki piękny poranek — stwierdziła Amy. — Chyba pójdę do szkoły na pie-
chotę.
— Na pewno zdążysz?
— O tak. Mam sporo czasu.
— Ja też — rzekł Joey. — Chcę pójść z Amy.
— Do szkoły podstawowej jest trzy razy dalej niż do liceum — stwierdził Paul
Harper. — Zanim tam dotrzesz, zetrzesz sobie nogi do kolan.
— Nie — mruknął Joey. — Dam radę. Jestem twardy i dzielny.
— Prawdziwy zimny hombre — przyznał ojciec. — Ale mimo to pojedziesz ze mną.
— Au, dostałem! — rzucił Joey.
— Trafiony! — powiedziała Amy wskazując na niego palcem.
Joey uśmiechnął się.
— Chodź, hombre — mruknął jego ojciec. — Ruszamy.
79
Amy stała przy jednym z okien saloniku obserwując, jak odjeżdżają rodzinnym pon-
tiakiem.
Okłamała ojca. Nie pójdzie do szkoły na piechotę. Prawdę mówiąc w ogóle nie wy-
bierała się dziś do szkoły.
Wróciła do kuchni i zaparzyła kawę. Nalała sobie kubek gorącego napoju, następnie
usiadła przy kuchennym stole czekając na powrót mamy z kościoła.
Ubiegłej nocy, kiedy nie mogła zasnąć i przewracając się z boku na bok rozważała
najlepsze warianty czekającej ją „spowiedzi”, uznała, że najpierw powinna powiedzieć
o wszystkim matce. Gdyby Amy nakazała usiąść rodzicom i powiedziała im obojgu na-
raz, reakcja mamy na tę nowinę byłaby skalkulowana w taki sposób, by wywrzeć wpływ
nie tylko na jej córkę, ale i na męża — potraktowałaby Amy jeszcze surowiej niż gdyby
rozmawiały w cztery oczy.
Poza tym Amy zdawała sobie sprawę, że gdyby najpierw powiedziała o wszystkim
ojcu, wyglądałoby to tak, jakby usiłowała obejść matkę, prawie wbić klin pomiędzy ro-
dziców, szukając wsparcia jednego z nich. Gdyby matka tak właśnie pomyślała, sprawi-
łaby jej dwa razy gorsze trudności niż w innym przypadku. Mówiąc matce pierwszej
i niejako dając tym samym dowód swego szacunku, Amy miała nadzieję na poprawie-
nie swojej sytuacji i pomyślne załatwienie kwestii zabiegu.
Dopiła kawę. Nalała sobie drugą i również wysączyła.
Tykanie kuchennego zegara wydawało się coraz głośniejsze, aż zmieniło się w ryt-
miczne dudnienie, poruszające z każdym uderzeniem wszystkie nerwy w jej ciele.
Kiedy mama wróciła wreszcie do domu z mszy i weszła do kuchni przez drzwi pro-
wadzące z garażu, Amy była spięta jak nigdy dotąd. Jej bluzkę na plecach i pod pacha-
mi pokrywały plamy potu. Chociaż wypiła gorącą kawę, miała wrażenie, że w jej żołąd-
ku zaległa wielka lodowa bryła.
— Dzień dobry, mamo.
Matka stanęła zdumiona, z jedną ręką na uchylonych drzwiach. Z tyłu za nią widać
było cieniste wnętrze garażu.
— Co ty tu robisz?
— Chciałabym...
— Powinnaś być w szkole.
— Zostałam w domu, bo chciałam...
— Czy to nie jest ostatni tydzień egzaminów?
— Nie. Egzaminy są w przyszłym tygodniu. W tym powtarzamy materiał do testów.

Podstrony