To znowu była ona.
Rozwiązałem pierwsze pasy, krępujące jej ramiona i talię. Pogłas-
kałem ją po twarzy. Drżała.
- Zimno ci?
Zaprzeczyła.
- Chcesz, bym zawołał doktora?
Ponownie pokręciła głową.
- Spójrz na mnie, Davidzie.
Usiadłem na krawędzi łóżka i spojrzałem jej w oczy.
- Musisz go zniszczyć - powiedziała.
- Nie rozumiem.
- Musisz go zniszczyć?
- Co?
- Maszynopis.
- Cristino, lepiej żebym zawołał lekarza.
- Nie. Posłuchaj mnie.
Z całej siły ścisnęła moją rękę.
- Tego ranka, kiedy wyszedłeś kupić bilety, pamiętasz? Weszłam
jeszcze raz do studia i otworzyłam kufer.
Westchnąłem.
- Znalazłam twój maszynopis i zaczęłam go czytać.
- To tylko bajka, Cristino...
- Nie okłamuj mnie, Davidzie. Przeczytałam go. W każdym razie
wystarczająco dużo, żeby zrozumieć, że muszę go zniszczyć.
- Nie martw się tym teraz. Mówiłem ci już, że porzuciłem pracę
nad tą książką.
- Ale ta książka nie porzuciła ciebie. Próbowałam ją spalić...
Na te słowa na chwilę puściłem jej rękę, powstrzymując gniew,
jaki budziło we mnie wspomnienie wypalonych zapałek na podłodze studia.
- Próbowałaś ją spalić?
- Ale nie mogłam - wyjąkała. - Oprócz mnie był w domu jeszcze
ktoś.
- W domu nie było nikogo, Cristino. Nikogo.
- Kiedy zapaliłam zapałkę i zbliżyłam ją do maszynopisu, poczu-
łam za plecami jego obecność. Uderzył mnie w tył głowy i upadłam.
- Kto cię uderzył?
- Wszystko tonęło w ciemnościach, jakby światło dnia odeszło
i nie mogło już do mnie wrócić. Odwróciłam się, ale było ciemno.
Widziałam tylko jego oczy. Oczy jak u wilka.
- Cristino...
- Wyrwał mi z rąk maszynopis i schował go z powrotem do kufra.
- Cristino, nie czujesz się najlepiej. Pozwól, że zawołam dokto-
ra i...
- Wcale mnie nie słuchasz.
Uśmiechnąłem się i pocałowałem ją w czoło.
- Oczywiście, że cię słucham. Ale w domu nie było nikogo...
Zamknęła oczy i kręciła głową, jęcząc, jakby moje słowa zadawały
jej ból niczym zanurzony w trzewiach sztylet.
- Zawołam doktora...
Nachyliłem się, by pocałować ją raz jeszcze, i podniosłem się. Idąc
do drzwi, czułem na plecach jej wzrok.
- Tchórz - powiedziała.
Kiedy wróciłem do pokoju w towarzystwie doktora Sanjuana, Cri-
stina, rozwiązawszy ostatni z krępujących ją pasów, chwiejnym kro-
kiem podążała w kierunku drzwi, zostawiając na białych kafelkach
krwawe ślady. Wspólnymi siłami obezwładniliśmy ją i położyliśmy
z powrotem do łóżka. Krzyczała i szarpała się z przeraźliwą zaciętością. Zaalarmowani hałasem pracownicy sanatorium wpadli do pokoju. Jeden ze stróżów pomógł przytrzymać Cristinę, podczas gdy
doktor na nowo krępował ją pasami. Kiedy zdołał wreszcie ją unie-
ruchomić, spojrzał na mnie surowo.
- Będę zmuszony znów podać jej środki uspokajające. Niech pan
zostanie przy niej i niech pan się nie waży jej rozwiązywać.
Zostałem z nią przez chwilę sam, próbując ją uspokoić. Nieustępliwie mocowała się z pasami. Ująłem w ręce jej głowę, chcąc, by na
mnie spojrzała.
- Cristino, proszę cię...
Splunęła mi w twarz.
- Idź sobie!
Za chwilę wrócił doktor, w towarzystwie pielęgniarki niosącej
metalową tacę ze strzykawką, wacikami i szklaną ampułką z jakąś
żółtawą substancją.
- Proszę wyjść - polecił mi doktor.
Cofnąłem się na próg. Pielęgniarka przycisnęła Cristinę do łóżka,
a doktor zrobił jej w ramię zastrzyk uspokajający. Cristina krzyczała
rozdzierającym głosem. Zatkałem sobie uszy i wyszedłem na korytarz.
Tchórz, powiedziałem do siebie. Tchórz.
10
Za sanatorium Villa San Antonio
zaczynała się droga, która w szpalerze drzew i wzdłuż rowu melioracyjnego wiodła za miasto. Na wiszącej w jadalni hotelu Lago mapie okolic zaznaczona była jako Ścieżka Zakochanych. Opuściwszy
sanatorium, ruszyłem owego wieczoru tą ocienioną drogą, kojarzącą się bardziej z samotnością niż z miłosnymi uniesieniami. Szedłem całkowicie pustym traktem, aż po pół godzinie oddaliłem się na
tyle od kurortu, iż graniasta sylwetka Villi San Antonio i duże budynki przylegające do jeziora zaczęły wyglądać jak wycięte w kartonie na tle widnokręgu. Usiadłem na jednej z ławek na szlaku i oddałem się kontemplowaniu słońca zachodzącego na drugim końcu
doliny Cerdanyi. Z miejsca, w którym się zatrzymałem, widać było
stojący kilkaset metrów dalej, w środku ośnieżonego pola, wiejski
kościółek. Nie bardzo wiedząc po co, wstałem i ruszyłem w jego
stronę, brnąc w śniegu. Podchodząc bliżej, zauważyłem, że kościółkowi brakuje drzwi. Kamienne mury były osmalone po pożarze,
który strawił budowlę. Stąpając ostrożnie po stopniach prowadzących do wejścia, wszedłem do środka. Z popiołów sterczały szczątki
spalonych ławek i zwęglonych belek, które oderwały się od powały.
Zielsko zaatakowało wnętrze i wpełzało na resztki ołtarza. Światło
zmierzchu wpadało przez wąskie kamienne okna. Usiadłem na kikucie ławki na wprost ołtarza i wsłuchałem się w świst wiatru wpadającego przez szczeliny zniszczonego sklepienia. Uniosłem oczy
i zapragnąłem, by spłynęła na mnie choćby odrobina wiary wyznawanej przez mojego starego przyjaciela Sempere, w Boga lub w książ-
ki, wiary, która pozwoliłaby mi błagać Boga lub piekło o jeszcze
jedną szansę i łaskę wyrwania Cristińy z tego miejsca.
- Błagam - wyszeptałem, przełykając łzy.
Uśmiechnąłem się gorzko, ja, mężczyzna już pokonany i błagający
o drobiazgi Boga, w którego nigdy nie wierzyłem. Rozejrzałem się
wokół i unaoczniwszy sobie, że dom Boży stoi w ruinie, popiele,
świeci pustką i samotnością, powziąłem decyzję, że tej nocy wrócę
po Cristinę, nie licząc na żaden cud i za błogosławieństwo mając
jedynie własną determinację, żeby zabrać ją z tego miejsca i wyrwać