Obserwował ją w zadumie przez dłuższy czas. Rosła ciągle, aż w końcu wypluła ciemnoskórego młodego człowieka na słoniu.
Słoń podbiegł truchtem pod bramę i wyhamował ciężko przy murze. Colon nie mógł nie zauważyć, że chmura kurzu nadal sięga horyzontu i nadal rośnie.
Chłopak podniósł do ust zwinięte w trąbkę dłonie.
- Może mi pan wskazać drogę do Świętego Gaju? - krzyknął.
- Słyszałem, że nie ma już Świętego Gaju - odpowiedział Colon. Chłopak zastanawiał się przez chwilę. Potem spojrzał na trzymany w ręku kawałek papieru.
- A wie pan - zapytał - gdzie mogę znaleźć pana G.S.P. Dibblera?
Sierżant Colon powtórzył szeptem inicjały.
- Znaczy się Gardło? - upewnił się. - Gardło Sobie Podrzynam Dibbler?
- Czy jest u siebie?
Sierżant Colon obejrzał się na miasto za plecami.
- A kto go szuka?
- Mam dla niego towar. Gotówka przy odbiorze.
- Gotówka? - Colon zerknął na opadającą chmurę. - Chcesz tu coś gotować?
- Nie.
Wśród pyłu pojawiły się potężne szare czoła. Unosił się także bardzo wyraźny zapach, charakterystyczny dla tysiąca słoni wypasanych od wielu dni na polach kapusty.
- Zaczekaj tu! - krzyknął sierżant. - Przyprowadzę go.
Colon schował się w wartowni i szturchnął śpiącego kaprala Nobbsa, który w tej chwili stanowił drugą połowę czujnych sił bojowych, bez ustanku strzegących bezpieczeństwa miasta.
- Czego?
- Widziałeś dzisiaj Gardło, Nobby?
- Tak, był na Łatwej. Kupiłem od niego Kiełbaskę Gigant Niespodziankę.
- Wrócił do sprzedaży kiełbasek?
- Musiał. Stracił wszystkie pieniądze. O co chodzi? - Może wyjrzyj na zewnątrz, dobrze? - zaproponował spokojnie sierżant.
Nobby wyjrzał.
- To przecież... Pańskim zdaniem będzie tam tysiąc słoni, sierżancie?
- Tak. Powiedziałbym, że koło tysiąca.
- Tak pomyślałem: wygląda na około tysiąca.
- Ten chłopak twierdzi, że Gardło je zamówił - poinformował sierżant Colon.
- Poważnie? Idzie na całość z tymi Kiełbaskami Gigantami, nie ma co.
Spojrzeli sobie w oczy. Nobby uśmiechnął się złośliwie.
- Proszę, sierżancie - powiedział. -Ja pójdę i mu powiem. Dobrze?
***
Klik...
Thomas Silverfish, alchemik i nieudany producent migawek, wymieszał zawartość kolby i westchnął z żalem. Dużo złota porzucono w Świętym Gaju dla każdego, kto miałby dość odwagi, żeby tam wrócić i poszukać. Tym, którzy nie mieli - a Silverfish bez wahania zaliczał do tej grupy siebie - pozostały stare, sprawdzone i wypróbowane - czy raczej sprawdzone i zawsze nieskuteczne - metody wytwarzania bogactw. Dlatego wrócił do domu i podjął pracę w punkcie, gdzie ją przerwał.
- Wyszło coś? - zapytał Peavie, który zajrzał do niego, żeby wspólnie żałować minionych chwil.
- Cóż, jest srebrzyste - stwierdził Silverfish, pełen wątpliwości.
- I tak jakby metaliczne. Cięższe od ołowiu. W dodatku trzeba przerobić tonę rudy. Zabawne, ale wierzyłem, że tym razem naprawdę znalazłem coś wartościowego. Myślałem, że stanęliśmy na drodze ku lepszej, jasnej przyszłości...
- Jak to nazwiesz? - zainteresował się Peavie.
- Sam nie wiem. Nie jestem pewien, czy warto temu wymyślać jakąś nazwę.
- Ankhmorporkas? Silverfishium? Nieołowium?
- Raczej urazium - mruknął Silverfish - bo całkiem się zraziłem. Rezygnuję i wracam do jakiejś sensownej pracy. Peavie spojrzał na palnik.
- Nie robi bum, prawda? - upewnił się. Silverfish rzucił mu zabójcze spojrzenie.
- To coś? - rzucił z lekceważeniem. - Skąd ci to przyszło do głowy?
***
Klik...
Pod gruzami panowała całkowita ciemność. Panowała już od bardzo dawna.
Gaspode wyczuwał nad swoją niewielką norką tony kamienia. Nie potrzebował do tego żadnych tajemniczych psich zmysłów.
Przeczołgał się w miejsce, gdzie kolumna runęła do piwnicy. Laddie z wysiłkiem podniósł głowę, polizał Gaspode i szczeknął cichutko.
- Dobry Laddie... Dobry Gaspode...
- Dobry Laddie - szepnął Gaspode.
Ogon Laddiego raz czy dwa uderzył o kamienie. Pies zaskomlał, z coraz dłuższymi przerwami między jednym a drugim dźwiękiem.
Coś zachrzęściło cicho... Jakby kość o kamień.
Gaspode zastrzygł uszami. Spojrzał na zbliżającą się postać, widoczną nawet w całkowitej ciemności, gdyż zawsze była ciemniejsza niż zwykła czerń.
Pies podciągnął się nieco; sierść zjeżyła mu się na grzbiecie. Warknął.
- Jeszcze krok, a urwę ci nogę i zakopię - ostrzegł. Koścista dłoń podrapała go za uszami. Z ciemności dobiegło słabe szczekanie:
- Dobry Laddie!
Łzy pociekły Gaspode z oczu; uśmiechnął się przepraszająco do Śmierci.
- Żałosne, prawda? - mruknął chrapliwie.
WŁAŚCIWIE NIE WIEM. NIGDY SPECJALNIE NIE PRZEPADAŁEM ZA PSAMI.
- Tak? A mnie z kolei nigdy nie podofało się umieranie. Fo umieram, prawda?
TAK
- Szczerze mówiąc, wcale mnie to nie dziwi - oświadczył Gaspode. - Ot, historia mojego życia; umieram. Myślałem tylko - dodał - że jest jakaś specjalna Śmierć dla psów. Może taki wielki czarny pies?
NIE, odparł Śmierć.