Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

.. przecież nie możecie opierać na tej samej zasadzie gospodarki całej planety - sprzeciwił się zdumiony Bernard. ­To znaczy wiem, że wasza produkcja w porównaniu z zaludnieniem jest olbrzymia, ale ludność szybko wzrasta. Powinniście zacząć myśleć o jakiegoś rodzaju... systemie regulowania. Wasze bogactwa naturalne nie są przecież nieograniczone.
Rastus się zdziwił. - Przecież jest do dyspozycji cała galaktyka, a dalej jeszcze kilka ich miliardów - oświadczył. - Upłynie wiele czasu, zanim zrobi się tam tłok. Europa niegdyś oparła swą produkcję o zasoby drewna i to stanowiło ograniczenie, ale dziś nikt o tym nie myśli, bo mamy do dyspozycji lepsze rozwiązania. ­Wzruszył ramionami. - Tak jest ze wszystkim. Umysł ludzki jest nieograniczonym bogactwem naturalnym i niczego więcej nie potrzeba.
Bernard potrząsnął głową i pokazał palcem małżeństwo z May­flowera Il, które oglądało się ukradkiem dokoła, podczas gdy maszyna pakująca przy wejściu wyładowywała zawartość ich wózków na taśmę transportującą towary na niższe piętro.
- Ależ spójrzcie, co się dzieje - powiedział. - Jak długo możecie się utrzymać przy takim stanie rzeczy? Co będzie, gdy każdy zacznie się tak zachowywać?
- A dlaczego by miał? - spytał Czang. Przyjrzał się małżeństwu ze zdziwieniem. - Zastanawiałem się, co oni właściwie zamierzają robić z tym wszystkim. Zachowują się tak, jakby zapasy miały się wyczerpać.
- By zyskać pozycję społeczną - powiedział Jay. Czang spojrzał na niego zupełnie nie pojmując.
- To w porządku - stwierdził Rastus. - Oczywiście jeśli za to zapłacą.
- O to mi właśnie chodziło - wyjaśnił Bernard. - Oni nie płacą za to, nawet jednego centa.
- Zapłacą - odrzekł Rastus.
- Jak?
Rastus zdziwił się trochę. - Znajdą sposób - zapewnił.
W tym momencie zza rogu wyszedł Jerry Pernak w towarzystwie swej narzeczonej Ewy Verritty i dwóch Chirończyków. Za nimi jechał wózek z paru drobiazgami. Jerry wlepił zdumione spojrzenie w Bernarda i Jaya, po czym uśmiechnął się.
- Hej! Więc Jay wyciągnął cię z domu na zwiedzanie, co? Cześć, Jay. Już masz nowych przyjaciół?
Nastąpiły uśmiechy, uściski dłoni i wzajemne przedstawianie się. Dwojgiem Chirończyków towarzyszących Pernakowi było: Sal, niska, kędzierzawa blondynka, prowadząca badania naukowe w zakresie fizyki na uniwersytecie niedaleko od Franklina i stolarz Abdul, jeden z Założycieli, mieszkający w hardziej zacisznej okolicy w głębi lądu i wyglądający na Eskimosa. Wnuk Abdula - jak ich z dumą poinformował - ręcznie wyrzeźbił oryginały wzorów, według których zakodowano programy produkcji wszystkich drewnianych sprzętów w Cordova Village. Był zachwycony, gdy Bernard zaczął chwalić ich jakość, i obiecał, że przekaże swemu wnukowi opinię Ziemianina.
- A co wy na to? - zapytał Pernak. - Sal mówi, że uniwersytet marzy o kimś z wiedzą w zakresie nieliniowej dynamiki fazowo­ - przestrzennej i teorii cząsteczek. Prawie że obiecała, że mogę tam dostać posadę, a tego rodzaju praca jest tu najwyżej wynagradzana. Co sądzisz o takim zajęciu?
Bernard uśmiechnął się z wysiłkiem. - Wygląda to dobrze ­zgodził się. - Ale Dyrektoriat może też mieć coś do powiedzenia.
- O tym wiem, ale pomyślałem sobie, że z samej ciekawości obejrzę sobie to miejsce. Nic w tym złego. A później, cóż... nie wiadomo, co się może zdarzyć.
- W jaki sposób będą ci płacić? - zapytał Jay.
- Jeszcześmy o tym nie rozmawiali - odpowiedział mu Pernak.
- To bardzo osobiste pytanie, Jay - ostrzegł go Bernard. ­W każdym razie jest na nie za wcześnie.
- Jay powiedział nam, że jesteś inżynierem na Mayflowe­rze II - rzekł z zainteresowaniem Czang. - Specjalistą procesów termojądrowych.
- To prawda. - Bernarda zdziwiło to, ale i mile połechtało. ­Pomagam utrzymywać urządzenia głównego napędu.
- Chyba będziemy mogli i dla ciebie zorganizować wizytę ­zaoferował się Czang. - Na wybrzeżu jest duży zakład termojąd­rowy, dostarczający energii i większości surowców przemysłowych dla Franklina. Wkrótce zostanie zbudowany drugi i będzie po­trzebował załogi. Jeśli myślisz, że cię to może interesować, to załatwię ci tam wizytę.
Oczywiście, że go to interesowało. - No... może - zaczął ostrożnie Bernard. - Kogo tam znasz?
- Mam przyjaciela, którego matka pracuje tam przez większość swego czasu. Na imię ma Kath.