Robin zręcznie odparowała ten argument. Gdyby on ją kochał, stwierdziła, nie chciał-
by jej porzucać i uciekać na morze. A poza tym, co z dziećmi? Udowodniono przecież,
że dzieci, których ojciec jest słaby lub często nieobecny, dorastają skrzywione psychicz-
nie. Dzieci potrzebują silnego ojca, żeby je kochał, karcił i wychowywał.
Churchill poprosił o dziesięć minut do namysłu.
Gdyby porzucił Robin teraz, musiałby walczyć z jej ojcem i bratem. Ktoś z pewno-
ścią by zginął i miał wrażenie, że to byłby on. A nawet gdyby pokonał starego i Bo-
ba, zawsze znalazłby się jakiś krewny przejmujący zemstę na siebie, a tych krewnych
było bardzo, bardzo wielu. Oczywiście, mógłby spowodować, by Robin rzuciła jego. Ale,
przede wszystkim, nie chciał jej stracić.
W końcu zdecydował.
82
— Dobrze, kochanie. Zostanę hodowcą świń. Proszę cię tylko o jedno. Nim osiądę
w głębi lądu, chcę jeszcze raz pożeglować. Czy możemy popłynąć do Norfolk statkiem,
a później lądem dotrzeć na farmę?
Robin otarła łzy, uśmiechnęła się, pocałowała go i oznajmiła, że byłaby doprawdy
obrzydliwą suką, gdyby pozbawiła go tej przyjemności.
Churchill zawiadomił przyjaciół, że muszą wykupić sobie miejsce na statku, którym
popłynie wraz z żoną. Da im na to pieniądze. A gdy oddalą się od lądu porwą żaglowiec,
przepłyną Atlantyk i skierują się na wschód. Nie nauczyli się żeglować, trudno; będą się
uczyć w trakcie żeglugi.
— A twoja żona? Nie będzie zła? — zainteresował się Yastzhembski.
— Będzie wściekła. Lecz jeśli mnie rzeczywiście kocha, pójdzie za mną. Jeśli nie, wy-
sadzimy ją na ląd wraz z załogą.
Okazało się jednak, że kosmonautom z Terry nie dane było porwać statek. W drugim
dniu podróży zaatakowali ich kareliańscy piraci.
82
Rozdział jedenasty
Wjeżdżając do miasteczka akademickiego w Vassar Stagg usłyszał tony pieśni, którą
śpiewano mu zawsze, gdy otrzymywał klucze do miasta lub, jak dzisiaj, doktorat honoris
causa. Wokół nie było jednak zwykłych tłumów wyjących mu na powitanie; zastępował
je chór nowicjuszek, kleryczek. Starsze kobiety, kapłanki i profesorki, ustrojone w szkar-
łat i błękit, stojące półkolem za ubranym na biało, ustawionym w trójkąt chórem, kiwały
poważnie głowami chwaląc artystyczne walory przedstawienia i stukały kaduceuszami
w podłogę na znak radości, wywołanej obecnością Słonecznego Bohatera.
Oddział wojenny Pantelfian zdobył Kapłańskie Kolegium Nauk Proroczych przez
kompletne zaskoczenie. Wojownicy dowiedzieli się jakoś, że o północy Stagg ma wziąć
udział w prywatnej ceremonii w miasteczku akademickim, i że ostrzeżono ludzi, by
trzymali się od niego z daleka. Słoneczny Bohater był jedynym na tej uroczystości męż-
czyzną; otaczała go najwyżej setka kapłanek. Żołnierze jak upiory wyłonili się z ciemno-
ści, rozjaśnionej tylko światłem pochodni. Kapłanki, zajęte śpiewem i obserwowaniem
Stagga i młodziutkiej nowicjuszki, zauważyły napastników dopiero wówczas, gdy Pan-
telfianie wrzasnęli, a z karków poleciały pierwsze głowy.
Stagg nie wiedział, co wydarzyło się później. Pamiętał, że podniósł wzrok, zobaczył
mężczyznę biegnącego w jego stronę, poczuł uderzenie płazem krótkiego miecza. Ock-
nął się wisząc jak upolowany jeleń na drągu, niesionym przez dwóch wojowników. Stra-
cił czucie w dłoniach i stopach, związanych zbyt ciasno, by krew mogła swobodnie krą-
żyć; miał za to wrażenie, że w każdej chwili może mu rozsadzić czaszkę. Głowę prze-
wiercał mu ból, spowodowany nie tylko uderzeniem, lecz również przekrwieniem mó-
zgu na skutek niesienia głową w dół.
Świecił księżyc w pełni i w jego słabym blasku widział gołe nogi a także nagą pierś
idącego za nim wojownika. Odwrócił głowę i dostrzegł błyszczące w bladym świetle
opalone ciała jego towarzyszy oraz białe stroje kapłanek.
Oprzytomniał, rzucony brutalnie na ziemię.
— Rogaty się obudził — powiedział głęboki męski głos.
84
85
— Nie moglibyśmy odwiązać tego sukinsyna? — zaproponował inny głos. — Zmę-
czyło mnie taszczenie jego cielska, a ten drąg wbił mi się w ramię chyba na centymetr.
— W porządku — powiedział trzeci głos, należący niewątpliwie do wodza. — Ale
skrępujcie mu ręce na plecach i załóżcie pętlę na szyję. Gdyby próbował się urwać, przy-
dusimy go. I uważajcie. Ten gość jest silny jak byk.
— Och, taki silny, tak pięknie zbudowany! — zachwycił się czwarty głos, wyższy od
pozostałych.
— Wymarzony kochanek!
— Mam być zazdrosny? — spytał któryś z żołnierzy. — Jeśli o to ci chodzi, gołąbecz-
ku, to odnosisz olśniewające sukcesy. Tylko nie przesadź. Bo wytnę ci wątrobę i we-
pchnę w gardło twej matki!
— Nie waż się wspominać mojej matki, ty włochata małpo! Zdaje się, że przestaję cię
lubić! — krzyknął wysoki głos.
— W imię Columbii, naszej błogosławionej Matki, skończcie z tą sceną miłosną!
Durnie! To wyprawa wojenna, nie zaloty wokół totemu! No, już, uwolnijcie go. I obser-
wujcie bez przerwy!
— Nie mogę się na niego napatrzeć — powiedział zdyszany wysoki głos.
— Może chcesz mi przyprawić jego rogi? — zapytał ten, który wspomniał przedtem
o wycięciu wątroby. — Tylko spróbuj, a tak ci przefasonuję gębę, że żaden mężczyzna
już na ciebie nie spojrzy. Nigdy!
— Po raz ostatni mówię: zamknijcie się! — krzyknął wódz ochryple. — Ani słowa
więcej! Pierwszemu, który mi podskoczy, poderżnę gardło. Zrozumiano? Dobrze. Le-
cimy. Czeka nas cholernie długa droga. Nim dotrzemy na nasze ziemie, z pewnością
spuszczą za nami swe gończe psy.