Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


- Nie potrafię zrobić zdjęcia nawet w automacie do fotografii paszportowych - odparłem. - Poczekaj, aż zawołam, wtedy przybiegnij z nastawionym aparatem.
- Dobrze, ale bądź ostrożny. I jeśli nie usłyszę wezwania w ciągu pięciu minut, to idę do ciebie.
- Dan. - Przejęty ująłem go za ramię. - To nie western. Ci ludzie to przyjaciele.
- Może kiedyś byli twoimi przyjaciółmi - powiedział cicho, nie patrząc mi w oczy. - Ale nim się w coś wpakujesz, sprawdź, kim są teraz.
Przytrzymałem jego ramię i odezwałem się po chwili milczenia:
- Zgoda. Pięć minut. A z tyłu leży długi klucz, gdybyś uważał, że może ci się przydać.
Sięgnąłem po ubrudzony, pomięty płaszcz przeciwdeszczowy, po czym otworzywszy drzwi, wyskoczyłem w ulewę. Choć błyskawicznie włożyłem płaszcz i postawiłem kołnierz, to i tak przemokłem do nitki. Otarłem twarz z wody i krzyknąłem do Dana skulonego za przednią szybą:
- Latarka! Daj mi latarkę!
Szybko otworzył drzwi i podał mi latarkę. Popatrzyłem na nią i zobaczyłem zabawkę z uszami Myszki Mickey, dającą tyle światła, co świeczka na torcie urodzinowym. Zły, zmarszczyłem brwi, ale Dan tylko wzruszył ramionami i się skrzywił. Doskonale pasowała do jego stylu.
Zaciskając pod brodą kołnierz płaszcza i kuląc się przed zacinającym deszczem, przeszedłem przez żwirowy podjazd i ruszyłem ostrożnie wokół domu ku podwórku na tyłach. O ile dobrze oceniałem odległość w strugach ulewy, to stajnia znajdowała się p jakieś sto jardów na końcu mokrego, zaniedbanego trawnika obok grupy ciemnych, targanych wiatrem drzew. Otarłem twarz z wody i powoli ruszyłem w kierunku budynku, oświetlając drogę przed sobą wątłym promieniem światła latarki. Potknąłem się o porzucony, zardzewiały pług i rozdarłem skarpetkę. Chwilę nasłuchiwałem z uniesioną głową, ale dobiegały mnie tylko szum drzew i zaciekłe bębnienie deszczu. Ponad głową, w mroku zapadającego zmierzchu, po niebie pędziły chmury niczym czarne duchy podążające na sabat. Nasłuchiwałem jeszcze przez moment, po czym ruszyłem dalej ku stajni.
Wkrótce znalazłem się przy odrzwiach; były stare, przegniłe i zupełnie mokre. Uniosłem dziecinną latarkę i w jej świetle ostrożnie obejrzałem cały budynek. Staruszek Pascoe najwidoczniej przestał się o niego troszczyć już wiele lat temu. Pochyły dach się zapadał, pokrywała go gruba warstwa mchu, większość szyb w półkolistych okienkach była potłuczona, wkoło unosił się zapach kurzu i wilgoci.
Przełknąłem ślinę i zawołałem cicho:
- Jim? Alison?
Żadnej odpowiedzi. Jakąś milę stąd, w kierunku stanu Nowy Jork, rozległ się grzmot i zobaczyłem błyskawicę. Deszcz zalewał mi twarz oraz włosy i czułem się jak mały kotek, którego farmer wyrzucił na dwór, by zdechł z wycieńczenia.
Usłyszałem jakieś skrzypienie wewnątrz stajni i niemal podskoczyłem ze strachu. Poczekałem kilka sekund, po czym znów zawołałem:
- Jim? Alison? Jesteście tutaj? To ja, Mason!
Dalej czekałem, a krople deszczu skapywały mi z uszu niczym brylantowe kolczyki. Światło latarki zaczęło blednąc, miałem nadzieję, że baterii wystarczy mi jeszcze na parę minut. Nie marzyłem o spotkaniu w tych egipskich ciemnościach i strugach deszczu z kimkolwiek, nawet jeśli należał do bliskich mi osób. Aż podskoczyłem, gdy wzdłuż budynku z szelestem przebiegł jakiś gryzoń.
Wyglądało na to, że nie ma tu Jima ani Alison. Ale przecież Paul Denton powiedział, że znajdę ich na tyłach stajni, a nie w jej wnętrzu. Trzeba wejść w głąb lasu. Pomyliłem się, sądząc, że skoro rozpętała się tak gwałtowna ulewa, to schronili się w środku.
A jeśli nie potrzebowali schronienia? Może byli martwi? Albo woda stała się ich żywiołem?
Potrząsnąłem latarką, by wydusić z niej więcej światła. W taką noc las wyglądał mało pociągająco. Spośród drzew dobiegały tajemnicze trzaskania niczym zgrzytanie zębów potworów, a pod gałęziami było ciemno i przerażająco.
Głęboko zaczerpnąłem powietrza i ruszyłem w stronę drzew. Ziemię pokrywały mokre liście, połamane gałązki, szyszki jodłowe. W powietrzu unosił się mocny zapach igieł oraz świeży, metaliczny zapach deszczu.
Było tu zaciszniej i deszcz uderzał z mniejszą siłą, choć jego szum przypominał kroki niewidzialnych stóp. Rozłożyłem szeroko ręce, by osłonić twarz przed smaganiem gałązek, i posuwałem się wolno niczym ślepiec. Zatrzymałem się po dwóch minutach marszu i zawołałem:
- Jim? Alison? Tu jestem! Słyszycie mnie?
Żadnej odpowiedzi. Poczekałem chwilę i postanowiłem, że pójdę jeszcze kawałek dalej i jeśli ich nie spotkam, to odwrócę się na pięcie i ucieknę, co sił w nogach. Ogarnął mnie paniczny lęk, byłem sam, a każda kropla deszczu spadająca na ziemię wydawała mi się dźwiękiem kroków nadchodzących potworów. Serce łomotało mi w piersiach, jakby się chciało wyrwać na wolność.
Postąpiłem w głąb lasu. Pod moimi stopami trzaskały gałązki niczym pancerz homara. Zakasłałem z wysiłkiem, donośnie, choć wcale nie miałem chrypki.
Minęła minuta. Znów się zatrzymałem nasłuchując. Krzyknąłem bez zapału:
- Jim? Alison? Jesteście tam?