Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Gdy Innovindil skinęła głową, Drizzt wziął głęboki oddech i otworzył drzwi, natychmiast sięgając drugą ręką ku Błyskowi, przypiętemu do lewego biodra.
To, co ujrzeli sprawiło, że ich dłonie niemal natychmiast się rozluźniły. Przez otwarte drzwi wpadał ciepły blask. Wewnątrz światło odbijało się w mnóstwie ścian i ścianek wykonanych z lśniącego lodu – nie mlecznego i zaśnieżonego, lecz czystego i przejrzystego. Wizerunki drowa, elfki i pegaza odbijały się w nich pod każdym możliwym kątem.
Drizzt wszedł do środka i stanął pośród morza odbitych Drizztów. Ścianki były na tyle wąskie, by przepuścić tylko giganta, i ustawione niczym ściany labiryntu. Widok ten uruchomił w głowie czujnego drowa alarm, kiedy tylko oprzytomniał po pierwszym zaskoczeniu. Przywołał do siebie Innovindil i ruszył dalej.
– Co to? – spytała wreszcie elfka, doganiając Drizzta, gdy ten zatrzymał się na skrzyżowaniu wiodącym w cztery strony świata.
– Zabezpieczenie – odparł mroczny elf.
Rozejrzał się dookoła, potwierdzając swoje obawy. Dostrzegł nagą kamienną podłogę, stojącą w ostrym kontraście wobec ścian, które wydawały się nie mieć w sobie ani jednego kamienia. Spojrzał na wiele dziur w znajdującym się wysoko suficie, rozmieszczonych ze wschodu na zachód wzdłuż południowego krańca komnaty. Jak się domyślał, tędy przez cały dzień miało wpadać światło. Zaczął przeglądać te obrazy w pamięci, kreśląc linię w poprzek sali. Jeden strażnik ustawiony pod którąś ze ścian mógł z łatwością ostrzec o zbliżaniu się intruzów.
Drizzt wiedział, że tę salę zwierciadlaną stworzono za pomocą magii w określonym celu.
– Szybko – powiedział, puszczając nogi w ruch.
Przebiegł przez tunel, usiłując znaleźć boczne ścianki, w których odbijałby się w sposób niespodziewany dla ewentualnych strażników. Miał nadzieję, że wszyscy, którzy zostali tu wysłani, byli tak samo czujni, jak ten przy wejściu.
Nie zagrały żadne rogi, z dali nie dobiegały żadne krzyki. Musiał uwierzyć, że to dobry znak.
Zatrzymał się tuż przed ostrym zakrętem. Innovindil, która szła tuż za nim, prowadząc Zmierzch, niemal go przewróciła.
Drizzt utrzymał się na nogach, przyjął energię uderzenia i przesunął się nieco w bok, nie do przodu. Nie chciał bowiem zrobić kolejnego kroku, nie chciał wyjść na otwartą przestrzeń, szeroką na dwadzieścia stóp wschodnią granicę jaskini. Tę granicę stanowiła rzeka, a choć była zamarznięta, Drizzt wyraźnie widział wodę pędzącą pod lodem.
Po drugiej stronie, na lewo, drow ujrzał kolejny tunel.
Gestem kazał Innovindil ostrożnie podążyć za sobą, po czym bardzo powoli ruszył wzdłuż brzegu, aż znalazł się naprzeciwko tunelu wyjściowego. Nad sobą dostrzegł potężną linę – znajdującą się na tyle wysoko, że mógł jej dosięgnąć gigant, być może po to, by za jej pomocą przelecieć na drugą stronę.
Usłyszał za sobą odgłos kopyt Zmierzchu, a gdy odwrócił się, ujrzał Innovindil na grzbiecie pegaza, ustawionego na wprost tunelu wejściowego. Drizzt wyszczerzył się, podbiegł do niej i wskoczył za nią na grzbiet pegaza. Elfka, nie marnując czasu, skłoniła Zmierzch do szybkiego biegu i krótkiego skoku. Pegaz rozwinął skrzydła i zaczął nimi mocno uderzać. Z wdziękiem bardziej przypominającym jelenia niż konia, Zmierzch wylądował po drugiej stronie zamarzniętej rzeki tuż obok wejścia do tunelu. Innovindil szybko go zatrzymała.
Drizzt błyskawicznie zeskoczył z końskiego grzbietu, elfka podobnie.
– Jak myślisz, czy oni wiedzą, że tu jesteśmy? – spytała.
– A czy to ma jakieś znaczenie?
Korytarze stawały się coraz bardziej zwyczajne, szerokie, wysokie i wijące się, z wieloma zakrętami i bocznymi wyjściami. Ogrom Lśniącej Bieli zaskoczył Drizzta, a świadomość ogromu ich zadania zaczęła go niemal przerastać.
– Guenhwyvar wyczuje zapach Jutrzenki – powiedział, wyciągając figurkę.
– Raczej waszą krew – zabrzmiał głos nie należący do Innovindil, zbyt dźwięczny i głęboki jak na elfa.
Drizzt odwrócił się powoli, podobnie jego towarzyszka, a Zmierzch zaczął stukać kopytami w kamień.
Para lodowych gigantów stała spokojnie jakieś dwadzieścia stóp od nich. Kobieta opierała dłonie na biodrach, a mężczyzna lewą ręką poklepywał potężny młot, trzymany w prawej.
– Przyprowadziliście pani Gerti drugiego pegaza – zauważyła kobieta. – Będzie zadowolona... może nawet pozwoli wam szybko umrzeć.
Drizzt pokiwał głową i odpowiedział:
– Tak, przybyliśmy, by sprawić przyjemność Gerti, oczywiście. To nasze największe pragnienie.
Powiedziawszy to, klepnął Zmierzch w zad. Innovindil wskoczyła na grzbiet rumaka w chwili, gdy ten zrywał się do skoku. Drizzt odwrócił się w tę samą stronę, zrobił kilka kroków, a gdy usłyszał, że giganci ruszyli za nimi, obrócił się na pięcie i rzucił się w ich stronę, wyjąc z wściekłości.
– Drizzt! – zawołała Innovindil. Jej ton świadczył, iż uznała, że drow ma zamiar zaatakować olbrzymy.
O niczym takim nie myślał.
Rzucił się na tego z młotem, a kiedy tamten się zamierzył, skoczył w prawo, ku kobiecie.
Pierwszy był zbyt sprytny, by atakować dalej, gdyż najpewniej trafiłby swego towarzysza. Lecz gdy gigantka sieknęła ku Drizztowi, on znów się odwrócił, tym razem w stronę pierwszego – dzięki magicznym bransoletom poruszał się niczym błyskawica. Przetoczył się, jednocześnie obracając, i skręcił ostro w prawo, co sprawiło, że znalazł się dokładnie pomiędzy gigantami. Oboje rzucili się, by go złapać – kobiecie prawie by się to udało, gdyby nie zderzyli się głowami.
Oboje sieknęli i wyprostowali się, a Drizzt uciekł.