Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


- I ucałowania - parsknęła Angouleme. - Możesz mu za mnie wypiąć dupę, per procura.
- Na lepszy ci ja koncept wpadłem - oznajmił Novosad, zerkając na kompanów. - Ja mu twoją dupę w oryginale zawiozę, Angouleme. Ja mu ciebie, Angouleme, w pętach dostawię, a on już wtedy z tobą wszystko obgada i załatwi. I ureguluje. Wszystko. Spór o to, komu należy się pieniądz za kontrakt półelfa Schirrú. A i odpłata za to, coś ukradła. A i to, że Stoki dla nas za ciasne. Wszystko się tym sposobem załatwi. Detalicznie.
- Jest szkopuł jeden - Angouleme opuściła ręce. - Jak ty chcesz mnie do Słowika zaprowadzić, Novosad?
- A ot, tak! - bandyta wyciągnął rękę - Za kark!
Geralt błyskawicznym ruchem dobył sihilla i podstawił go Novosadowi pod nos.
- Nie radzÄ™ - warknÄ…Å‚.
Novosad odskoczył, wyciągnął miecz. Yirrel z sykiem wydobył krzywą szablę z pochwy na plecach. Pozostali poszli za ich przykładem.
- Nie radzę - powtórzył wiedźmin.
Novosad zaklął. Popatrzył po kompanach. Nie był mocny w arytmetyce, ale wyszło mu, że pięciu to znacznie więcej niż troje.
- Bij! - wrzasnÄ…Å‚, rzucajÄ…c siÄ™ na Geralta. - Zabij!
Wiedźmin półobrotem uniknął ciosu i ciął go na odlew w skroń. Zanim jeszcze Novosad upadł, Angouleme pochyliła się w krótkim zamachu, nóż świsnął w powietrzu, atakujący Yirrel zatoczył się, spod podbródka sterczała mu kościana rękojeść. Zbój puścił szablę, oburącz wyszarpnął nóż z szyi, bluzgnął krwią, a Angouleme z podskoku kopnęła go w pierś i obaliła na ziemię. W tym czasie Geralt zasiekł drugiego bandytę. Cahir zarąbał następnego, pod potężnym uderzeniem nilfgaardzkiego miecza z czaszki zbójcy odpadło coś na kształt porcji arbuza. Ostatni zbir zrejterował, skoczył do konia. Cahir podrzucił miecz, chwycił za klingę i cisnął jak oszczepem, trafiając zbója równo między łopatki. Koń zarżał i szarpnął głową, przysiadł, zatupał, wlokąc po czerwonym błocie trupa z ręką zadzierzgniętą w rzemień wodzy.
Wszystko trwało nie dłużej niż pięć uderzeń serca.
- Ludzieeee! - wrzasnął ktoś spomiędzy budynków. - Ludzieee! Na pomoooc! Mord, mord, mordują!
- Wojsko! Wezwać wojsko! - krzyknął drugi górnik, odpędzając dzieci, które odwiecznym obyczajem wszystkich dzieci świata zjawiły się nie wiedzieć skąd, by przyglądać się i pętać pod nogami.
- Niech ktoś bieży po wojsko!
Angouleme podniosła swój nóż, wytarta go i wsunęła do cholewy.
- A niech bieży, proszę bardzo! - odwrzasnęła, rozglądając się. - Co wy, gwarkowie, ślepi, czy jak? To była samoobrona! Napadli na nas, opryszki jedne! A bo to ich nie znacie? Mało wam złego narobili? Mało z was haraczu ściągnęli?
Kichnęła mocno. Potem zdarła drgającemu jeszcze Novosadowi sakiewkę z paska, pochyliła się nad Yirrelem.
- Angouleme.
- Co?
- Zostaw.
- Dlaczego niby? To zdobycz! Masz za dużo pieniędzy?
- Angouleme...
- Hej, wy - rozległ się nagle dźwięczny głos. - Pozwólcie no tu.
W otwartych wrotach baraku, będącego magazynem narzędzi, stało trzech mężczyzn. Dwaj byli krótko ostrzyżonymi osiłkami o niskich czołach i niezawodnie niskim pomyślunku. Trzecim - tym, który ich okrzyknął - był niezwykle wysoki, ciemnowłosy, przystojny mężczyzna.
- Niechcący słyszałem rozmowę, która poprzedziła zajście - powiedział mężczyzna. - Nie bardzo chciało mi się wierzyć w zabicie wiedźmina, myślałem, że to czcze przechwałki. Teraz już tak nie myślę. Wejdźcie tu, do baraku.
Angouleme słyszalnie wciągnęła powietrze. Spojrzała na wiedźmina i ledwo dostrzegalnie kiwnęła głową.
Mężczyzna był półelfem.
 
* * *
 
Półelf Schirrú był wysoki - miał dobrze ponad sześć stóp wzrostu. Długie ciemne włosy nosił związane na karku w opadający na plecy koński ogon. Mieszaną krew zdradzały oczy - duże, kształtu migdałów, zielonożółte jak u kota.
- Wyście więc zabili wiedźmina - powtórzył, uśmiechając się nieładnie. - Uprzedzając Homera Straggena, zwanego Słowikiem? Ciekawe, ciekawe. Jednym słowem, to wam mam zapłacić pięćdziesiąt florenów. Drugą ratę. Straggen dostał więc swoje pół setki za darmo. Bo chyba nie przypuszczacie, że wam odda.
- Jak ja się ze Słowikiem ułożę, to już moja rzecz - powiedziała Angouleme, siedząca na skrzyni i machająca nogami. - A umowa względem wiedźmina była o dzieło. I to myśmy tego dzieła dokonali. My, nie Słowik. Wiedźmin w ziemi. Jego kompani, wszyscy troje, w ziemi. Wychodzi, kontrakt wykonany.
- Tak przynajmniej twierdzicie. Jak to się odbyło? - Angouleme nie przerwała machania nogami.
- Na starość - oznajmiła swym zwykłym bezczelnym tonem - spiszę historię mego żywota. Opiszę w niej, jak odbywało się to, jak tamto, a jak owamto. Do tego czasu musicie wziąć na wstrzymanie, panie Schirrú.
- Aż tak się tego wstydzicie - zauważył zimno mieszaniec. - Więc aż tak wrednie i zdradziecko tego dokonaliście.
- Przeszkadza wam to? - odezwał się Geralt.
Schirrú spojrzał na niego bacznie.
- Nie - odrzekł po chwili. - Wiedźmin Geralt z Rivii nie zasługiwał na lepszy los. Byt to naiwniak i głupiec. Gdyby miał ładniejszą, uczciwszą, honorową śmierć, powstałyby legendy. A on nie zasługiwał na legendę.
- Śmierć jest zawsze taka sama.
- Nie zawsze - pokręcił głową półelf, wciąż usiłując zajrzeć w skryte cieniem kaptura oczy Geralta. - Zapewniam, że nie zawsze. Domyślam się, że to ty zadałeś śmiertelny cios.

Podstrony