Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Dla Youngmana turyści dzielili się na dwie grupy: uduchowioną i niedomytą młodzież, która za wszelką cenę chciała „odkryć" indiańską religię, oraz ludzi starszych, schludnych, którzy dźwigali aparaty fotograficzne i marzyli o jak najszybszym powrocie do klimatyzowanych pomieszczeń. Trzy kobiety i dwaj mężczyźni, stojący koło samochodu, zdecydowanie należeli do drugiej kategorii. Na pastelowej koszuli jednego z mężczyzn widać było ślady wymiotów.
Youngman wysiadł z jeepa. Po Abnerze nie było ani śladu.
Kiedy zapytał, w czym mógłby im pomóc, jedna z kobiet przykryła usta ręką.
- Abner coś wam zrobił? - Youngman próbował się uśmiechnąć. - Niech się pani nie przejmuje, on jest taki w stosunku do wszystkich.
- Nie, on.... - Mężczyzna w zabrudzonej koszuli wskazał ręką na szopę. - Niech Bóg ma go w swej opiece.
Youngman już więcej nie słuchał. Obiegł dookoła samochód, przeskoczył krzaki, minął rdzewiejące ciężarówki i wszedł do szopy.
Tam, gdzie zabito królika, futryna i klepisko były uwalane krwią. Ślady krwi wiodły wokół piaskowego malowidła, poprzez pierścień z czerwonego piasku, aż do rysunku człowieka, na którym krwią domalowano głowę wokół ust i płaczących oczu. Przy prawej ręce rysunku czerwona linia łamała się, a w przerwie leżał patyk modlitewny, ozdobiony piórami dzierzby. Kolejny patyk modlitewny przyszpilał do ziemi pustą paczkę po papierosach, odrzuconą wczoraj przez Youngmana. A w samym środku okręgu, rozciągnięty na podwójnej serpentynie, leżał martwy Abner, nadal w przepasce, z twarzą zasłoniętą maską z nie wyprawionej skóry króliczej. Natomiast jego skóra, od stóp aż do czubka głowy, została tak dokładnie poszarpana, że na kolanach i na palcach prześwitywały kości.
Youngman nie był jedynym patrzącym na to ze wstrętem i z grozą. Zaraz przy drzwiach stał jeszcze jeden turysta w wiatrówce. Był to niewysoki mężczyzna, o regularnych rysach, czystej cerze i z pewnym siebie wyrazem twarzy. Po drugiej stronie malowidła stała pielęgniarka ze Służby Zdrowia, blondynka w spranych dżinsach.
- Kiedy przyjechaliście? - zapytał ją Youngman.
- Dziesięć minut temu.
Turysta przyklęknął przy Abnerze. Odchrząknął i wyjął Biblię z kieszeni wiatrówki, ale zanim zdążył się odezwać, Youngman podniósł go za kołnierz.
- Żadnych prac misyjnych.
- Czerwony czy biały - mężczyzna uniósł Biblię - każdy potrzebuje błogosławieństwa.
- To jest kapłan Klanu Ognia - powiedział Youngman.
- Może był również chrześcijaninem.
- W żadnym wypadku. - Youngman odwrócił się do pielęgniarki. - Czy czegoś dotykali?
- Nie - odparła ze złością. - I wcale nie są misjonarzami.
- Jesteśmy z fundacji. - Turysta poprawił wiatrówkę. - Chcieliśmy tylko pomóc...
- Na jedno wychodzi - przerwał mu Youngman. - Po co tu przyszliście?
- Panna Dillon zgodziła się oprowadzić nas po rezerwacie i zabrać na wasz słynny Taniec Wężów. Ale ponieważ przyjechaliśmy o parę dni za wcześnie, to postanowiliśmy trochę pojeździć po okolicy. Nazywam się John Franklin. - Franklin mówił mocnym barytonem, który musiał doskonale służyć mu na zebraniach. W szopie Abnera był zbyt głośny.
- Czy zbadałaś już ciało? - zapytał Youngman dziewczynę.
- Dla Abnera już nic nie mogłam zrobić, więc poszukałam śladów. Myślałam, że może w okolicy włóczy się wściekły kojot. Nie miałam pojęcia, że się tu zjawisz. Właśnie dlatego tu wstąpiłam, żeby o ciebie rozpytać.
- Czy znalazłaś jakieś ślady?
- Żadnych. - Anne Dillon miała opaloną, okrągłą twarz o głęboko osadzonych oczach. Była prawie tak dobrym myśliwym jak on i zdawał sobie z tego sprawę.
- Przyjrzałem się ciału - wtrącił się Franklin. - Ta krew jest całkiem świeża. Atak dzikich psów, albo czegokolwiek innego, musiał nastąpić bezpośrednio przed naszym przyjazdem.
Youngman potrącił butem nogę Abnera.
- Jest już sztywny. Śmierć nastąpiła jakieś dziesięć godzin temu - powiedział i poszedł pierwszy w kierunku samochodu, gdzie pozostali misjonarze zbili się w gromadkę, jakby poranne słońce nie było dość upalne.
- Wszystko w porządku - uspokoił ich Franklin. - Wydaje mi się, że to jest Duran, zastępca szeryfa, o którym wspominała panna Dillon.
- Jakie macie aparaty? - zapytał Youngman.
Franklin miał nikona, a reszta podobne aparaty trzydziestopięciomilimetrowe. Wyjątkiem była pani Franklin, wystraszona kobieta z ufarbowanymi na niebiesko włosami, która podniosła w górę aparat SX-70.
- Taki mi jest właśnie potrzebny. I jeszcze lampa błyskowa, jeżeli pani ma.
Youngman odszedł z aparatem do szopy. Zrobił dwa zdjęcia Abnera i cztery wnętrza. Potem wrócił do samochodu.
- Dziękuję. - Oddał aparat i osiem dolarów. -To za zdjęcia i za żarówki.
- Ależ nie trzeba...
- No, czas na was - powiedział.
Skręcał papierosa, podczas gdy oni wsiadali do pojazdu; Anna usiadła za kierownicą. Patrzył za nimi, aż znikli mu z oczu, po czym zdusił papierosa i wrócił do szopy.
- Do diabła, Abner.
Youngman stał przez dziesięć minut, rozglądając się dokoła. Odciął się od szumu wiatru i smug słońca, przechodzących przez szczeliny w ścianach i - przede wszystkim - od wspomnienia białych turystów. W swoim zagraconym garażu Abner zbudował świętą kivę i to właśnie o niej chciał myśleć Youngman.
Przed ołtarzem, na drewnianej tacce, leżał chleb, surowe mięso, tytoń i ziarna kukurydzy. Trochę ziaren walało się po podłodze. Obok ołtarza palono ognisko. W popiele Youngman odszukał zwęglone igły sosnowe i korę jałowca. Upuścił zwęgloną korę na widok królika w kącie szopy. Abner zdarł z niego skórę i poderżnął gardło, aby go wykrwawić żywcem na cześć swego boga.
Bogiem a prawdą, to zastępca szeryfa o króliku i o rysunku wiedział niewiele więcej od Franklina. Youngman przebywał zbyt długo poza rezerwatem i, choćby nie wiadomo jak bardzo się starał, po części był białym. Gdzieś zatracił tajemną nić. W nic nie wierzył, a już na pewno nie w bogów czarownika, który dorabiał sobie pracą na stacji benzynowej. Pamiętał jedynie, że Abner twierdził, iż wywoła koniec świata.

Podstrony