Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

- Przechodzi przez granicę, by załatwić Tanakę, i to aż do Teksasu. Jakieś ślady sugerują, że szukał tam informacji?
- Nie. Tanaka był śmieciem małego kalibru. Prochy, nielegalne aborcje. Od czasu do czasu szmuglowanie narządów.
Norton podniósł wzrok znad czytnika, ze śmiertelnie poważną twarzą.
- Prawdę mówiąc, jezusowska wersja brokera usług medycznych.
- Cóż...
Ertekin się skrzywiła.
- Już szliśmy tym śladem - wyjaśniła Carlowi. - Tanaka nie miał żadnego oficjalnego powiązania z medycyną ani w Republice, ani nigdzie indziej. Z zawodu był inżynierem zagrożeń biologicznych...
- Szczurołapem - uzupełnił Norton.
- I tak bez pracy przez ostatnie dwa lata, utrzymywał się głównie z kobiet, od El Paso na wschód. Wcześniej Houston, podobny profil. Najprawdopodobniej tak właśnie zajął się aborcją. Na tym można zarobić lepiej niż...
- Na łapaniu szczurów. - Carl wolno kiwnął głową. - Racja. Z tego, co widzę na tej mapie, mamy południowowschodni Teksas, północny Teksas, zachodnią Oklahomę, potem dwóch w Colorado, jednego podejrzanego w Iowa, w Kansas jeden podejrzewany i jeden pewny, Ohio, Michigan, dwa w Illinois, podejrzewany w Południowej Karolinie, podejrzewany w Maryland, Luizjana, Georgia i północna Floryda. Macie jakiekolwiek powiązania między ofiarami? Cokolwiek, co je łączy?
Za odpowiedź wystarczył mu wyraz twarzy Ertekin. Ona też patrzyła na mapę i twarze zabitych.
- Z tego, co wiemy, równie dobrze mógłby ich wybierać z książki telefonicznej - ponuro odpowiedział Norton.
ROZDZIAł 14
Obudziły ją krzyki.
Przez dłuższą chwilę sądziła, że to kradzież lub jakieś energiczne targowanie się na targu na dole. Potem przez zasłonę snu przedarł się rytmiczny element dźwięków i dotarło do niej, gdzie jest. Usiadła gwałtownie na wąskim łóżku koszar. Wnętrze jej głowy ponuro przypomniało o braku syndu. Po drugiej stronie pokoju przez brzegi wygryzionej przez mole zmiennopolaryzacyjnej zasłony przesiąkał świt: perłowoszare światło kładło się w rozmytych pasach na suficie i ścianie. Spojrzała na zegarek i jęknęła. Krzyki na zewnątrz były zbyt stłumione, by je zrozumieć, ale nie musiała słyszeć słów.
Zadzwonił jej telefon leżący na stole przy łóżku.
- Tak?
W jej uchu zabrzmiał głos Nortona.
- Słyszysz fanów?
- Nie śpię, prawda?
- Słuszna decyzja, Sev. Gdybyśmy zostali w mieście, byłoby po nas. Znów uratował nas ten twój wredny umysł gliny.
- No tak. - Odsłoniła koc i spuściła nogi na podłogę. Na odsłoniętych kończynach natychmiast pojawiła się gęsia skórka. - Czyli Parris jednak ma przyjaciół w Tallahassee.
- Jeszcze lepiej. - Głos Nortona brzmiał cierpko i ponuro. - Poszedł do mediów. Jesteśmy w „Dzień dobry, Południe”.
- O cholera. - Zaczęła macać wolną ręką w poszukiwaniu ubrania. - Myślisz, że zdołamy się stąd jeszcze zabrać?
- Cóż, z pewnością nie suborbitalnym. Ktokolwiek utajnił w więzieniu genetyczne sekrety Marsalisa, dał sobie spokój. Facet jest spalony. Albo Parris puścił farbę, albo sprzedał go ktoś wyżej.
- To musiał być Parris.
- Cóż, w każdym razie teraz na zewnątrz mamy tłum Jezusowców przy obu bramach, na dodatek z każdą chwilą zbiera się ich tu coraz więcej. Prawdziwi wierni, sądząc po wyglądzie. Właśnie skończyłem rozmawiać z naszym rzecznikiem prasowym w Miami: powiedziała mi, że ewangeliści ustawiają się w kolejce do transmisji stąd aż po Alaskę. - Usłyszała, że Norton się szczerzy w uśmiechu. - Sev, nie próbujemy już tylko uniknąć republikańskiej sprawiedliwości. Chronimy obrzydlistwo w oczach Pana.
- Świetnie. To co robimy? - Sevgi wcisnęła ramię w rękaw koszulki. - Lecimy do domu po staremu? INKOL ma tu kilka learów do płaskich lotów, prawda? Loty krótkodystansowe dla VIP-ów.
- Tak przypuszczam.
- I nie zestrzelą nas, gdy wlecimy w przestrzeń powietrzną Republiki, prawda?
Norton nie odpowiedział. W połowie zapinania bluzki Sevgi przypomniała sobie o miseczkach profilujących. Z powrotem rozpięła bluzkę i pomacała po podłodze.
- Tom, daj spokój. Chyba nie myślisz poważnie...