Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


- Wołałem trzysta - powiedział - ale ty mi wyglądasz na porządnego faceta. Opuszczę na dwieście pięćdziesiąt.
- O, mój Boże... - jęknąłem.
Ale on doskonale wiedział, z kim powinien rozmawiać, i natychmiast znalazł sposób, żeby wbić między nas ostrze niezgody. Na pewno nie spadł wczoraj z wozu z sianem, żeby użyć określenia mojego dziadka.
- Dobra - warknął. - Skoro tego chcecie. O czwartej trzydzieści mam serial w telewizji. “Krawędź nocy”. Zawsze go oglądam, jak tylko mogę. Miło się z wami gadało, chłopcy. No to, na razie.
Arnie zmiażdżył mnie spojrzeniem przepełnionym takim bólem i wściekłością, że aż cofnąłem się o krok. Ruszył za starym mężczyzną i złapał go za łokieć, po czym pogrążyli się w rozmowie. Niewiele z niej słyszałem, ale widziałem więcej, niż było trzeba. Staruszek poczuł się urażony, więc Arnie zaczął go przepraszać. Staruszek miał nadzieję, że Arnie rozumie, iż on, LeBay, nie może spokojnie słuchać, jak obraża się samochód, który służył mu wiernie przez tyle lat. Arnie całkowicie się z nim zgodził. Staruszek łaskawie zgodził się wrócić, a ja ponownie wyczułem w nim coś przerażającego... zupełnie jakby był zimnym listopadowym wiatrem. Nie potrafię tego lepiej wyrazić.
- Jeśli on powie jeszcze jedno słowo, umywam ręce od tej sprawy - ostrzegł LeBay, wskazując mnie zrogowaciałym kciukiem.
- Nie powie, nie powie! - zapewnił go pośpiesznie Arnie. - Powiedział pan trzysta...?
- Tak, chyba tak...
- Opuścił pan do dwustu pięćdziesięciu - odezwałem się głośno.
Arnie zbladł jak ściana, bojąc się, że właściciel plymoutha znowu się obrazi, ale LeBay postanowił nie kusić losu. I tak miał już rybę prawie na brzegu.
- Może być dwieście pięćdziesiąt - zgodził się łaskawie. Zerknął jeszcze raz w moją stronę, ja zaś zrozumiałem, że doszliśmy do porozumienia: on nie lubił mnie, a ja jego.
Ku mojemu wzrastającemu z każdą minutą przerażeniu Arnie wyciągnął portfel i zaczął w nim grzebać. Zapadło milczenie. LeBay patrzył przed siebie, a ja gapiłem się na jakiegoś dzieciaka, który właśnie postanowił popełnić samobójstwo na deskorolce. Gdzieś w oddali zaszczekał pies. Ulicą przeszły dwie dziewczyny wyglądające na ósmo- lub dziewiątoklasistki, chichocząc i przyciskając do roz­kwitających piersi naręcza książek. Pozostała mi tylko jedna nadzieja na uratowanie Arniego: byliśmy dzień przed wypłatą. Może w ciągu dwudziestu czterech godzin ta dzika gorączka minie. Arnie coraz bardziej przypominał mi Ropucha z “O czym szumią wierzby”.
Kiedy odwróciłem się z powrotem, Arnie i LeBay wpatrywali się w dwie pięcio- i sześć jednodolarówek. Najwidoczniej było to wszystko, co udało mu się znaleźć w portfelu.
- Przyjmie pan czek? - zapytał Arnie.
LeBay uśmiechnął się sucho i nic nie odpowiedział.
- Ma pokrycie - zaprotestował Arnie.
Mówił prawdę. Przez całe lato pracowaliśmy dla Braci Carson przy budowie odgałęzienia I-376, o którym wszyscy mieszkańcy okolic Pittsburgha myślą, że na pewno nigdy nie zostanie ukończone. Arnie twierdził nawet, że bukmacherzy zaczęli przyjmować zakłady w tej sprawie wkrótce po zakończeniu wojny secesyjnej. Nie oznacza to wcale, że mieliśmy powody do narzekań; tego lata mnóstwo chłopaków pracowało za głodowe stawki albo w ogóle nie miało pracy, my natomiast zarabialiśmy całkiem nieźle, czasem nawet zostając po godzinach. Brad Jeffries, kierownik budowy, miał poważne wątpliwo­ści, czy przyjąć takiego cherlaka jak Arnie, ale wreszcie doszedł do wniosku, że potrzebuje kogoś do oznaczania chorągiewkami terenu niebezpiecznych prac. Dziewczyna, którą chciał zatrudnić, zaszła w ciążę i czym prędzej postanowiła wyjść za mąż. Tak więc Arnie zaczął w czerwcu od biegania z chorągiewkami, lecz stopniowo brał się za coraz cięższe prace, radząc sobie głównie dzięki odwadze i determinacji. Była to jego pierwsza prawdziwa praca w życiu i nie chciał jej spieprzyć. Wywarł tym na Bradzie jak najlepsze wrażenie, a letnie słońce pomogło nieco jego cerze. Być może chodziło o promie­nie ultrafioletowe.

Podstrony