Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


196
197
Niecierpliwość szarpała mi nerwy. W przypadku normalnych akcji ratowniczych,
poszukiwań zaginionych turystów czy samolotu, który zniknął gdzieś w górzystym te-
renie, grupy ratowników pracują od świtu do zmierzchu. My zmuszeni byliśmy działać
w nocy, nie ze względu na moje XP, ale także dlatego, że wszystko musiało odbywać się
w największej tajemnicy. Ciekaw byłem, czy członkowie normalnych ekip poszukiwaw-
czych także spoglądają na zegarek co dwie minuty, zagryzają wargi i nie mogą usiedzieć
na miejscu w oczekiwaniu na pierwsze objawy świtu. Mój zegarek rozpadał się już pod
ciężarem spojrzeń, wargi broczyły krwią, a zanim nadeszła 12:45, niemal utraciłem już
resztkę zdrowych zmysłów.
Tuż przed pierwszą, kiedy balansowałem na krawędzi szaleństwa, ktoś zadzwonił
do drzwi.
Z glockiem w dłoni zszedłem na parter. Przez białą szybkę w witrażu przy wejściu
dojrzałem Bobby’ego. Stał zwrócony bokiem do drzwi i spoglądał na ulicę, jakby spo-
dziewał się ujrzeć tam wóz policyjny albo całą ławicę anchois w białych i beżowych se-
danach.
Kiedy wszedł do środka i zamknąłem za nim drzwi, powiedziałem:
— Niezła koszula.
Tym razem rysunek na jego hawajskiej koszuli przedstawiał czerwono-szare zbo-
cze wulkanu upstrzone zielonymi paprociami. Pod spodem jak zwykle miał czarny swe-
ter z długimi rękawami.
— Dzieło Iolaniego — ciągnąłem. — Guziki z orzecha kokosowego. 1995 rok.
Zamiast odpowiedzieć mi złośliwym komentarzem albo chociaż przewrócić ocza-
mi, Bobby skierował swe kroki do kuchni.
— Widziałem się znowu z Charliem Dai — powiedział.
Kuchnia oświetlona była tylko nikłym blaskiem dnia przenikającym przez żaluzję,
elektronicznymi cyframi na zegarze kuchenki i płomykami dwóch świec.
— Zniknął następny dzieciak — dodał Bobby.
Ręce znów zaczęły mi drżeć, toteż odłożyłem pistolet na stół.
— Kto? Kiedy?
Wyjmując napój energetyzujący z lodówki, w której standardowe światło wymie-
nione zostało na fioletową żarówkę o małej mocy, Bobby odrzekł krótko:
— Wendy Dulcinea.
— Och. — Chciałem powiedzieć coś jeszcze, ale nie mogłem wydobyć z siebie żad-
nego dźwięku.
Matka Wendy, Mary, jest starsza ode mnie o sześć lat. Kiedy miałem trzynaście lat,
rodzice postanowili nauczyć mnie gry na pianinie, a moją nauczycielką była właśnie
Mary. Te lekcje musiały być dla niej niezapomnianym przeżyciem, bo nabrałem wtedy
przekonania, że kiedyś zostanę wirtuozem pianina i gwiazdą rock and rolla, jak Jerry
198
199
Lee Lewis, że klawiatura ożyje pod moimi palcami, a publiczność oszaleje z zachwy-
tu. W końcu jednak moi rodzice i Mary uznali — a potem przekonali o tym mnie — że
prędzej nauczę się lewitacji i sztuki uzdrawiana przez dotyk niż przyzwoitej gry na pia-
ninie.
— Wendy ma siedem lat — mówił Bobby. — Mary odwoziła je do szkoły. Wyjechała
samochodem z garażu. Potem zorientowała się, że czegoś zapomniała i pobiegła do
domu.
Kiedy wróciła po dwóch minutach, samochodu już nie było. A wraz z nim Wendy.
— Nikt nie widział, co się stało?
Bobby pochłonął niemal jednym haustem całą zawartość puszki z napojem ener-
getyzującym; dość cukru, by wprawić go w śpiączkę cukrzycową, dość kofeiny, by przez
kilka godzin utrzymać w dobrej formie kierowcę ciężarówki. Bobby przygotowywał się
już do nocnej wyprawy.
— Nikt nic nie widział, nikt nie słyszał niczego podejrzanego. — Pokręcił głową ze
smutkiem. — Kraina ślepych i głuchych.
— Czasami wydaje mi się, że świat opanowała jakaś zaraza gorsza od wirusa twojej
matki. Mamy epidemię paskudnej choroby zwanej: „nic-nie-słyszałem-nic-nie-widzia-
łem-dajcie-mi-spokój”.
— Aha, jeszcze coś. Gliniarze znaleźli samochód Mary porzucony na parkingu za
Centrum Dziewięciu Palm.
Dziewięć Palm to centrum handlowe, które po zamknięciu Fortu Wyvern straciło
prawie wszystkich klientów i okrągły miliard dolarów rocznie, będący wkładem bazy
w gospodarkę naszego okręgu. Teraz wystawy sklepów zabite są deskami, parking pora-
sta trawą, a sześć spośród dziewięciu drzew, od których wzięła się nazwa centrum, za-

Podstrony