X


Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Żeby cię ostrzec - powiedziała.
- I pocieszyć?
Od wypowiedzi wybawił ją ruch na drodze. Wyjrzeli­śmy spoza cyprysów. Trzech mężczyzn szło z wolna w stro­nę mostku, rozmawiając po grecku. Często wieczorem i nauczyciele, i wieśniacy przychodzili tu ma spacer szuka­jąc powiewów wiatru. June spojrzała na mnie z rzeko­mym przerażeniem. Nie było ono przekonywające.
- Przyjechałaś południowym statkiem?
Uniknęła pułapki. - Nie, lądem. Przez Kranidión.
Od czasu do czasu obawiający się morza rodzice jecha­li przez Kranidión, skąd brali taksówkę na brzeg i przeprawiali się na wyspę łodzią. Była to całodzienna wypra­wa, dość skomplikowana dla kogoś, kto nie znał grec­kiego.
- Czemu?
- Bo tu we wsi Maurice ma wszędzie szpiegów.
- W to chętnie wierzę.
Spojrzałem w stronę drogi. Trzech mężczyzn minęło już naszą aleję, szli odwróceni do nas plecami; widać było szare pasmo drogi, czarne zarośla, ciemne morze. Ci trzej najwyraźniej nikogo nie udawali.
- Słuchaj. Mam już tego po uszy. Maskarada to ma­skarada. Ale nie należy igrać z uczuciami ludzi - powie­działem.
- Skąd wiesz, czy i ja tak nie uważam?
- Przepraszam cię. Ale zbyt wiele razy zostałem wy­prowadzony w pole, żebym ci mógł zaufać.
June szepnęła: - Ty jej naprawdę uwierzyłeś, tak?
- Była znacznie bardziej przekonywająca niż ty. Ta rozmowa już także miała miejsce. Więc przestań. Gdzie ona teraz jest?
- Teraz? Pewnie w łóżku ze swoim prawdziwym ko­chankiem.
Powstrzymałem oddech. - Maurice'em?
- Z mężczyzną, którego znasz jako Joego.
Roześmiałem się, tego było już za wiele. Ona powie­działa: - W porządku. Nie musisz mi wierzyć.
- A ty musisz wymyślić coś bardziej prawdopodobne­go. Inaczej wracam do szkoły. - Nie odpowiedziała. - To dlatego Joe przyglądał się tak spokojnie naszym mi­łosnym igraszkom?
- Jeśli co noc jesteś z kimś w łóżku i wiesz, że ten drugi mężczyzna jest oszukiwany, to...
June zbytnio się przy tym upierała; temu samemu klien­towi nie sprzedaje się dwa razy z rzędu kota w worku.
- To już obłęd. Mam dosyć.
Odwróciłem się, ale uchwyciła mnie za ramię.
- Nicholas, proszę cię... niezależnie od wszystkiego nie wiem, gdzie spędzić noc. Nie mogę pójść do domu Hermesa.
- Spróbuj pójść do hotelu.
Przełknęła odmowę i spróbowała jeszcze raz: - Oni na pewno się tu jutro zjawią i chciałabym, żebyś był obecny, kiedy zaczną padać oskarżenia pod moim adresem. Że­byś mnie poparł. Tylko o to mi chodzi. Daję ci słowo.
Teraz ton jej zabrzmiał bardziej przekonywająco, uśmiechnęła się, w uśmiechu tym zawarta była skrucha i prośba o pomoc. Odezwałem się łagodniej:
- Nie powinnyście były opowiadać mi historii Trzech serc.
- Czyż jest aż tak nieprawdopodobna?
- Świetnie wiesz, że nieprawdopodobieństwo polega na naginaniu rzeczywistości tak, żeby pasowała do fikcji.
- Nie wiem, czemu uważasz, że nasze spotkanie było­by czymś aż tak nieprawdopodobnym... - unikając mo­jego wzroku potrząsnęła głową.
- Mamy razem spędzić noc? Tak?
- Myślałam tylko, że kiedy dowiesz się prawdy o Ju­lie, to może... - i znów pokręciła głową.
- Na co zatem mamy czekać?
- Bo... Wiem, że jeszcze mi nie wierzysz...
- Wiedziałem, że znajdziesz jakieś ale...
Mówiłem coraz bardziej sarkastycznym tonem. June zajrzała mi w oczy. Patrzyła na mnie zdziwionym wzro­kiem dziecka.
- Podejmuję wyzwanie. Zgoda. Jeżeli tylko to może cię przekonać.
- Im więcej się o was dowiaduję, tym trudniej mi wam wierzyć.
- Dlatego że obu nam się podobasz? I że mi ciebie żal? Zresztą, jeśli chcesz wiedzieć, to żal mi także samej siebie.
Spojrzałem na nią, czułem pokusę, żeby wystawić ją na próbę. Ale wiedziałem, że to ja zostałem poddany następ­nemu testowi.
- Julie mówiła ci, że napisałem do waszej matki?
- Tak.
- Przed paroma dniami otrzymałem odpowiedź. Zasta­nawiam się teraz, co ona sobie pomyśli, gdy napiszę do niej, czym zabawiają się jej córki.
- Nic nie pomyśli. Bo nie istnieje.
- Ach tak, trzymacie w Cerne Abbas jakąś podstawio­ną osobę, która przesyła wam listy i występuje jako wa­sza matka.
- Nigdy w życiu nie byłam w Dorset. I nie nazywam się Holmes. Ani nie mam na imię June.
- Rozumiem. Wracamy do punktu wyjścia. Rose i Lily.
- Tak. Tyle że wszyscy nazywają mnie Rosie.
- Bzdury.
Przyjrzała mi się uważnie i znów spuściła oczy. - Może nie dosłownie, ale list naszej matki brzmiał mniej więcej tak: Szanowny Panie. Pański list przekazałam pa­nu Vulliamy, kierownikowi naszej podstawowej szkoły. A potem, że już się wszystkim przejadło korespondować z ko­legami z Francji i Ameryki. I że jej córki zbyt rzadko piszą. Tak?
Znów, jak już tylokrotnie przedtem, twardy grunt pod nogami zamienił się w grzęzawisko.
A ona powiedziała: - Bardzo mi przykro. Ale przecież wiesz, że łatwo można sobie sprawić stempel. List został napisany tutaj, wystarczyło nakleić angielski znaczek i... - zrobiła gest stemplowania. - Teraz mi wierzysz?
Starałem się skoncentrować: jeśli otwierali wszystkie listy, które wysyłałem to...
- Czy przejmujecie także nadchodzącą do mnie kores­pondencję?
- Bardzo mi przykro, ale tak.
- Wiecie zatem...
- O czym?
- O mojej australijskiej przyjaciółce.
Wzruszyła ramionami, jasne, że wiedzą. Ale intuicja podszepnęła mi, że chyba nie, i zastawiłem szybko pu­łapkę.
- Co o niej wiesz?
- Że mieliście romans.
- I? - Pokręciła głową. - Skoro czytaliście moje listy, to musisz wiedzieć wszystko.
- Wiem.
- Także i o tym, że spotkaliśmy się w Atenach?
Schwytałem ją w pułapką. Nie wiedziała, na czym po­lega bluff. Zawahała się, uśmiechnęła i nic nie odpowie­działa. List jej matki zostawiłem na biurku - każdy, na przykład Demetriades, mógł wejść i go przeczytać. Ale list Ann Taylor schowałem do zamkniętej na klucz wa­lizki.
- Uwierz mi, Nicholas: wiemy wszystko.
- Udowodnij to. Spotkałem się z nią w Atenach czy nie?

Podstrony