Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Ta magia pozwala im kształtować materię. Możemy być bardzo potężni, chociaż nie tak potężni jak Maln. Odebrali mi moją magię, wszystko prócz tego, co pozostaje w związku z rzeczami żółtymi lub złotymi. Uwięzili mnie, a prze­cież starałem się, jak mogłem. Nie spisałem się chyba tak źle; jak myślisz?
- Wcale nie tak źle - przytaknął Michael.
- Miło mi to usłyszeć. Jesteś pierwszym moim towarzystwem od dziesiątków lat. Od czasu do czasu wpada tutaj jakiś Sidh wydać mi polecenia. To ja doradzałem Christopherowi Wrenowi, a jeszcze wcześniej Leonardowi i Michałowi Aniołowi... Ale może nie powinienem ci tego mówić.
- Dlaczego Sidhowie kazali ci pomagać tym ludziom?
- To ciągle miało związek z odłamami, z pieśniami władzy... Nie, nie ma chyba sensu zanudzać cię wszystkimi moimi prze­szłymi osiągnięciami, dawnymi porażkami. Tak, tym właśnie były. Nigdy tak wspaniałe, jakimi miały być w zamierzeniach, zawsze objawiające swe wady pod koniec budowy. Ciąży na mnie jakaś klątwa. - Nabrał emfazy. - Ale to nie z mojej winy! Jestem największym z pechowców, miotam się między wojującymi Sid­hami przeciągany to na tę, to na drugą stronę...
- Kim był twój ostatni gość? - spytał Michael.
Twarz Spryggli spochmurniała. - Ktoś, kogo wolałbym wy­rzucić z pamięci. To było bardzo nieprzyjemne. Poza tym za­szczyca mnie teraz swą obecnością gość o wiele milej widziany i muszę skorzystać jak najwięcej z jego towarzystwa, zanim mnie opuści!
Wrócili niespiesznie do domu z czarnego kamienia. - Moja władza jest ograniczona ściśle do terenu tej doliny. Ja natomiast ograniczony jestem do żółci i złota. Mogę umiarkowanie pracować z barwami neutralnymi, czerniami i bielami oraz ich kombi­nacjami. Czerwienie i brązy nie zakłócają moich zdolności, ale oczywiście wolę żółcie. I nigdy nie mogę opuścić tej doliny. Tak więc, jak widzisz, daję tu niczym nie skrępowany upust mojej pasji tworzenia. - Westchnął. - Boję się, że gdybym nie zmieniał często otoczenia, skończyłbym w gmatwaninie barokowych ozdó­bek. Oszalałbym zupełnie.
- Czy mogę rzucić okiem na mojego konia? - zapytał Michael.
- Oczywiście, oczywiście! Co to za traf, że tuż przed twym przybyciem zaprojektowałem całkiem przyzwoite stajnie. Mam nadzieję, że twojemu koniowi jest tam teraz bardzo dobrze.
Jedno skrzydło domu wychodziło na stajnie wzniesione z czar­nego błyszczącego drewna, z przegrodami z naturalnego dębu. Michael szedł za Lin Piao wzdłuż rzędu pustych stanowisk usiłując sobie przypomnieć coś, o czym zapominał, coś bardzo ważnego...
Udało mu się to wreszcie z niemałym wysiłkiem. Lin Piao otworzył szeroko drzwi do zagrody jego konia. Michael wszedł tam, obejrzał dokładnie wierzchowca, żeby sprawdzić, czy ma właściwą opiekę (a właściwie dlaczego miałby podejrzewać, że jest inaczej?) i poklepał zwierzę po zadzie.
- Wkrótce odjeżdżam - powiedział. Lin Piao skinął głową, a jego wieczny uśmiech wydał się Michaelowi jakiś nie na miej­scu. - Mam swoje zobowiązania.
- Ma się rozumieć.
- Muszę odszukać Izomaga. Chcę w ten sposób pomóc moim ludziom.
Lin Piao skinął głową. - To szlachetny cel podróży. - Dziękuję ci za gościnność.
- Jestem na twoje rozkazy, jak długo będziesz sobie tego życzył.
- Wszystko chyba w najlepszym porządku - powiedział Michael zamykając drzwi zagrody. - Dziękuję.
Lin Piao skłonił się. - Jeśli zbyt ci się narzucam, powiedz mi proszę. Zwykłem żyć w samotności i być może zatraciłem co nieco z towarzyskiej ogłady.
- Nie wydaje mi się - powiedział Michael. Naprawdę mu się nie wydawało. Zaczynały nachodzić go myśli, jak to będzie, kiedy znów zostanie sam, zdany tylko na siebie, bez tego wspaniałego otoczenia i cudownego źródła informacji.
- W każdym razie mam coś do zrobienia - powiedział Lin Piao. - Przepraszam cię, czuj się jak u siebie w domu. Słudzy spełnią każde twoje życzenie.
Rozstali się i Michael wrócił do ogrodu, żeby posie­dzieć podziwiając kwiaty i rozkoszując się spokojem. Co­raz bardziej przyzwyczajał się do ograniczonej kolorystyki. Zawsze lubił kolor żółty - teraz jeszcze bardziej - i czuł się jak w domu.
O zmierzchu zjedli kolację w sali głównej. Lin Piao opowiadał mu o zmiennych kolejach współpracy z człowiekiem Kublą, o cichych melancholiach chana i o jego wybuchach szału. ­Z wielką nostalgią odnosił się do początków swojego ludu, do stepów. Tak dobraliśmy konstrukcję pałacu, aby jeszcze bardziej rozbudziła jego tęsknoty. Przypominał mongolski namiot, taki, jaki można by znaleźć w najwyższym z siedemnastu niebios ­dużo większy od niechlujnych jurt, w których sypiali jego pra­szczurowie. Wszystkie jego ściany były z jedwabiu. Była to piękna konstrukcja... w założeniu. Ale kiedy ujrzałem ją zbudowaną na Ziemi... gotową budow1ę... - Położył ironiczny nacisk na słowo „budowla". - Byłem przerażony. Serce o mało mi nie pękło. Cała moja praca, wszystkie narady z Sidhami... na próżno. To była parodia. Pałac nie był zwiewny, on przytłaczał. Przełado­wany mongolskimi ornamentami stał się kiczowaty. Nie mogłem go jednak zrealizować inaczej. Byłem tylko doradcą, architektem. Nie mogłem sprzeciwiać się woli chana. Z desperacją dążył do odtworzenia tego, co widział we śnie. Polityka, Michaelu, to zaraza występująca wszędzie tam, gdzie zbiera się grupa jakichkol­wiek istot. W moim przekonaniu, nawet termity mają do czynienia z polityką. - Uśmiechnął się. - Ale chyba jesteś już śpiący.
Powieki ciążyły Michaelowi tak; że z trudnością je unosił. Lin Piao zaprowadził go do jego komnaty. Przykrywając się kocem usłyszał jeszcze, jak Spryggla mówi: - Bardzo łatwo wyjaśnić, dlaczego nie ma tu snów. Jest tak dlatego, żeby wszystko do reszty się nie pogmatwało... Ty... czy ja. Obaj nimi jesteśmy.