Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Drzwi znajdowały się w tej części supermarketu, która wychodzi na
ulicę, więc byli do nas zwróceni plecami. Był to jedyny pozytywny element tej sytuacji, na
który zresztą niczym sobie nie zasłużyłyśmy.
Doszłam do wniosku, że mamy około pół minuty, zanim postanowią wyjść ze sklepu.
Gdy zdałam sobie sprawę, że pozostaje nam tylko jedno wyjście, poczułam ucisk w żołądku.
W parku było tak mało roślinności, że nie mogłyśmy tam pójść - nie miałybyśmy żadnej
osłony. Na środku ulicy stał jednak samochód terenowy, którego silnik cały czas cicho
pracował. Pojazd wydawał się pusty. Pozostawało nam mieć nadzieję, że rzeczywiście nikt w
nim nie został. Ruszyłam w jego stronę, a potem podjęłam szaloną decyzję, by zabrać cukier.
Obróciłam się gwałtownie, chwyciłam taczki i jak wariatka pobiegłam do samochodu, a Fi
popędziła za mną jak cień. Na tym krótkim odcinku sześć razy omal nie przewróciłam taczek.
Podbiegłyśmy do samochodu od tyłu i otworzyłyśmy drzwi. Czułam mdłości ze strachu, ale
okazało się, że w środku nikogo nie ma. Fi próbowała mi pomóc, lecz raczej tylko
przeszkadzała. Zaczęłam wrzucać worki do tylnej części samochodu. Jeden się rozerwał i
cukier gwałtownie się wysypał, ale wcale się tym nie przejęłam. Załadowałyśmy worki i Fi
próbowała zatrzasnąć drzwi.
- Nie, zaczekaj - powiedziałam.
Chwyciłam taczki i podniosłam je. Sporo ważyły, ale nie byłam w nastroju, w którym
człowiek poddaje się przeciwnościom losu: żołnierzom, cukrowi, Fi, a tym bardziej taczkom.
Wzięłam zamach i wkładając w to całą siłę, wrzuciłam taczki na worki z cukrem. Potem
zostawiłam Fi przy drzwiach, a sama pobiegłam, by wskoczyć za kierownicę.
Dobrą rzeczą, jeśli chodzi o diesle, jest to, że ludzie zawsze zostawiają je na chodzie.
Wskoczyłam do środka, wrzuciłam bieg i zwolniłam ręczny hamulec.
Fi obserwowała drzwi magazynu i gdy tylko ruszyłyśmy, wydała zduszony okrzyk:
- Wracają!
Naszym celem było jak najszybsze dotarcie do końca ulicy. Puściłam sprzęgło i
ruszyłyśmy z piskiem opon. Usłyszałam go, siedząc za kierownicą, a trzeba dobrze zakręcić
kołami, żeby tak się stało. Pomyślałam, że żołnierze będą się mogli delektować miłym
zapaszkiem palonej gumy i podziwiać czarny ślad na drodze. Samochód zakołysał się na
boki. Wbiłam wzrok w skrzyżowanie, mając nadzieję, że upłynie kilka chwil, zanim żołnierze
podniosą karabiny, wycelują i pociągną za spust...
Gdy od skrzyżowania dzieliło nas jakieś siedemdziesiąt, osiemdziesiąt metrów, Fi,
która przez cały czas patrzyła do tyłu, powiedziała zupełnie spokojnym głosem:
- Strzelają.
Przekonałam się, że mówi prawdę, kiedy usłyszałam okropne stukotanie, jakby ktoś
nawalał w bok terenówki młotem pneumatycznym. Po pierwszej serii nastąpiła chyba
przerwa, a potem zaczęło się od nowa. Próbowałam jechać zygzakiem, ale skrzyżowanie było
tuż-tuż, więc nie chciałam ryzykować. Zresztą nawet pomimo moich zygzaków celowali
coraz lepiej. Wszystkie szyby po stronie kierowcy, czyli mojej, były już potłuczone. Ja i Fi
jechałyśmy nisko pochylone. Praktycznie leżałyśmy na podłodze. Pokonałam zakręt na
wyczucie. Gdyby nadjechał inny samochód, zaliczyłybyśmy największe zderzenie czołowe
wszech czasów. Poza tym musiałyśmy unikać drzew, chodników i słupów telegraficznych.
Zarzuciło nami, kiedy wjechałyśmy na chodnik, i rozległ się huk, bo skosiłyśmy coś po
stronie Fi. Potem w samą porę zauważyłam zbliżające się drzewo. Nadal jechałyśmy bardzo
szybko, więc wiedziałam, że grozi nam koziołkowanie albo uderzenie w drzewo z prędkością
dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
O dziwo, nie koziołkowałyśmy. Nadal nie wiem, jakiej marki był tamten samochód.