Rzucił się z pazurami na pistolet. Już go jednak w tym miejscu nie znalazł. Wyprostowałem się i położyłem sobie pistolet na kolanach.
Zaczerwienił się, chwycił butelkę z whisky, nalał sobie i szybko wypił. Głęboko wciągnął oddech i wstrząsnął się. Whisky mu nie smakowała. Narkomanom nigdy nie smakuje alkohol.
- Jeśli pan stąd wyjdzie, będzie pan natychmiast aresztowany - rzucił ostro. - Został nam pan oficjalnie powierzony przez funkcjonariusza prawa...
- Funkcjonariusz prawa nie może tego zrobić.
To go trochę speszyło. Zaczęła mu drgać żółta twarz.
- Bierz się pan w garść i kawę na ławę - powiedziałem. - Kto mnie tu wsadził, dlaczego i jakim sposobem? Jestem dziś nieobliczalny. Chcę szaleć i gryźć. Słyszę zew upiorów. Już tydzień, jak nikogo nie zabiłem. Śpiewaj, doktorku. Brząknij w starożytną lutnię i niech popłynie słodki ton pieśni.
- Cierpi pan na zatrucie narkotykiem - stwierdził zimno. - Był pan bliski śmierci. Trzy razy musiałem dawać panu digitalis. Wyrywał się pan, krzyczał, trzeba było pana obezwładnić. - Mówił tak szybko, że słowa połykały się nawzajem. - Narazi się pan na poważne niebezpieczeństwo, jeżeli opuści pan moją klinikę w tym stanie.
- Powiedział pan, że jest pan doktorem... doktorem medycyny?
- Tak jest. Jestem doktorem, nazywam się Sonderborg, jak mówiłem.
- A pan, doktorze, ani nie krzyczy, ani nie wyrywa się na skutek zatrucia narkotykiem. Pan tylko zapada w półsen. To panu nie wyszło. Może pan próbować jeszcze raź, ale bez zalewania kawałków. Chcę tylko faktów. Kto mnie tu wsadził do tego pańskiego prywatnego kojca dla czubków?
- Ale...
- Żadnych ale. Zrobię z pana szmatę. Rozmoczę pana w beczce wina Malmsey. Sam bym chciał mieć dla siebie beczkę takiego wina. To Szekspir. Ten wiedział, co lubi. Zażyjmy trochę naszego leku. - Sięgnąłem po jego szklankę i dolałem nam obu. - No, śpiewaj, Karloff.
- Policja pana tu umieściła.
- Jaka policja?
- Oczywiście policja z Bay City. - Kręcił szklanką w nerwowych pożółkłych palcach. - Tu jest Bay City.
- Aha. Czy ta policja miała jakąś ludzką postać?
- Był to, zdaje się, niejaki sierżant Galbraith. Nie z patrolu. W piątek wieczorem on i jeszcze jeden spotkali pana błąkającego się przed domem w stanie nieprzytomnym. Sprowadzili pana tutaj, ponieważ było blisko. Myślałem, że jest pan narkomanem, który zaaplikował sobie za dużą dawkę. Może się jednak omyliłem.
- Pięknie obmyślone. Nie mógłbym dowieść, że to nieprawda. Ale dlaczego mnie pan tu trzymał?
Rozłożył swoje nerwowe ręce.
- Powtarzam panu raz jeszcze, że był pan bardzo chory i jest pan nadal w złym stanie. Jak pan sądzi, co innego mógłbym zrobić?
- A więc pewno jestem panu coś winien?
Wzruszył ramionami.
- Oczywiście. Dwieście dolarów.
Odepchnąłem trochę do tyłu swoje krzesło.
- Taniocha. Ale niech pan spróbuje mnie zmusić do płacenia.
- Jeżeli pan stąd wyjdzie - powiedział ostro - natychmiast zostanie pan aresztowany.
Nachyliłem się przez biurko i wydyszałem mu w twarz:
- Nie za to właśnie, że stąd wyszedłem, Karloff. Niech pan otworzy tę kasę pancerną w ścianie.
Poderwał się gładko.
- Za daleko się pan już posuwa.
- Nie otworzy pan?
- Na pewno nie otworzę.
- To, co trzymam w ręku, to pistolet.
Uśmiechnął się blado i złośliwie.
- To strasznie wielka szafa - powiedziałem. - I nowa. A to jest dobry pistolet. Nie otworzy pan?
Twarz mu ani drgnęła.
- Cholera - zakląłem. - Kiedy facet ma w ręku pistolet, ludzie na ogół robią, co się im każe. Ale to na nic, co?
Uśmiechnął się. Była w tym uśmiechu jakaś sadystyczna przyjemność. Siły mnie opuszczały. Mało nie upadłem.
Zatoczyłem się na biurko, a on czekał z lekko rozchylonymi wargami.
Postałem chwilę oparty o biurko, patrząc mu w oczy. Potem uśmiechnąłem się. Uśmiech opadł z jego twarzy jak zabrudzona ścierka. Pot wystąpił mu na czoło.
- Do widzenia - powiedziałem. - Zostawiam pana brudniejszym rękom niż moje.
Wycofałem się do drzwi, otworzyłem je i wyszedłem.
Drzwi wyjściowe były otwarte. Za nimi był ganek osłonięty dachem. Ogród pełen kwiatów. Białe sztachety płotu i furtka. Dom stał na rogu. Noc była chłodna, wilgotna, bezksiężycowa.
Tabliczka na rogu głosiła: Descanso Street. W głębi widać było oświetlone domy. Nasłuchiwałem syren. Nie odezwały się. Druga tabliczka zapowiedziała Ulicę Dwudziestą Trzecią. Z mozołem zawędrowałem na Dwudziestą Piątą i ruszyłem w poszukiwaniu przecznicy z numerami zaczynającymi się na osiemset. Pod numerem 819 mieszkała Anna Riordan. Azyl.
Szedłem już dosyć długo, zanim się zorientowałem, że wciąż trzymam pistolet w ręku. I nie usłyszałem żadnych syren.
Szedłem dalej. Powietrze zrobiło mi dobrze, ale whisky wyparowywała i teraz dawała mi się we znaki. Ulica wysadzona była jodłami, domy były z cegły i wyglądały raczej jak domy na Wzgórzu Kapitolińskim w Seattle niż w Kalifornii.
Pod numerem 819 paliło się jeszcze światło. Miał maleńką bramkę wjazdową wciśniętą w wysoki żywopłot z cyprysów. Przed domem rosły różane krzewy. Podszedłem dróżką. Nasłuchiwałem chwilę, zanim nacisnąłem dzwonek. Nadal nie słychać było syren. Odezwał się dźwięk gongu, a po chwili w jednym z tych urządzeń elektrycznych, które pozwalają się porozumieć bez otwierania drzwi, zaskrzeczał głos:
- Proszę, kto tam?
- Marlowe.
Albo ją zatkało, albo to elektryczne urządzenie wydało taki dźwięk jak przy wyłączaniu.
Drzwi otworzyły się na oścież i stanęła w nich Anna Riordan w jasnozielonych spodniach i żakieciku. Oczy jej się rozszerzyły i pojawiło się w nich przerażenie. W świetle lampy na ganku jej twarz nagle pobladła.
- Boże! - wykrzyknęła. - Wygląda pan jak ojciec Hamleta!
Rozdział dwudziesty ósmy
W bawialni był jasnobrązowy wzorzysty dywan, biało-różowe krzesełka, czarny marmurowy kominek z wysokimi miedzianymi szczypcami do węgli, wysokie półki z książkami wbudowane w ściany, a na opuszczonych weneckich żaluzjach wisiały grube kremowe zasłony.
Pokój nie miał w sobie nic kobiecego poza lustrem wysokości człowieka, przed którym lśniła nie przykryta dywanem podłoga.