Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Czasa-
mi wiedziałem, że mam Moc. Czułem, jak we mnie narasta, jak się rozwija niczym kieł-
kujące ziarno; niestety nie potrafiłem nad tym zjawiskiem zapanować ani z niego sko-
520
rzystać. W jednej chwili było ono we mnie, atakując niczym wzburzone fale przypływu na skalisty brzeg, a w następnej znikało i zostawał tylko suchy pustynny piach. Kiedy było, mogłem nakazać Dostojnemu usiąść, schylić się, chodzić. W następnej chwili stał
bez ruchu, patrzył na mnie i wzywał, bym w ogóle nawiązał z nim kontakt.
A przy tym nikt nie mógł dosięgnąć mnie.
— Odsłoń się, zburz te mury — rozkazywał mi Konsyliarz gniewnie, na próżno pró-
bując przekazać mi najprostszy rozkaz lub sugestię. Czułem tylko leciutkie muśnięcie jego Mocy. Nie potrafiłem go już wpuścić do swojego umysłu, tak jak nie mógłbym stać spokojnie, podczas gdy ktoś wbijałby mi miecz pod żebra. Z całych sił próbowałem się przymusić, a jednak odruchowo chroniłem się przed jego dotykiem, a kontaktu z moimi
towarzyszami nauki nie czułem w ogóle.
Oni robili systematyczne postępy, podczas gdy ja walczyłem, by opanować chociaż
podstawy. Przyszedł dzień, gdy Dostojny patrzył na stronicę, a jego partner, stojący na drugim końcu dawnego ogrodu, czytał ją na głos, podczas gdy dwie inne pary grały
w szachy, przy czym ci, którzy decydowali o ruchach, nie widzieli szachownicy. Kon-
syliarz zadowolony był z postępów wszystkich uczniów, prócz mnie. Każdego dnia od-
521
prawiał nas po dotknięciu Mocą, dotknięciu, którego prawie nie czułem. I każdego dnia odchodziłem jako ostatni, a on zimno przypominał mi, że traci czas na bękarta tylko
dlatego, iż musi być posłuszny rozkazom króla.
Zbliżała się wiosna. Kowal wyrósł na pięknego psa. Sadza się oźrebiła. Raz spo-
tkałem się z Sikorką, spacerowaliśmy po targu. Prawie nie rozmawialiśmy. Pojawił się nowy stragan, stał za nim czerstwy mężczyzna i sprzedawał ptaki oraz zwierzęta, które sam schwytał do klatek. Miał kruki i wróble, jedną jaskółkę oraz młodego lisa tak za-robaczonego, że ledwie stał. Śmierć uwolniłaby go od cierpień szybciej niż jakikolwiek kupujący. Nawet gdybym miał pieniądze, to i tak zwierzę osiągnęło już stan, w którym lekarstwo przeciw robakom zatrułoby je równie skutecznie jak pasożyty. Przyprawiło
mnie to o mdłości i stałem tak, wsączając w mózgi ptaków informację, że dziobnięcie
pewnego błyszczącego kawałka metalu może otworzyć drzwi klatki. Sikorka sądziła wi-
docznie, że przyglądam się z zadowoleniem męce biednych stworzeń, bo poczułem, jak
ogarnia ją chłód i jak się ode mnie odsuwa. Kiedy odprowadziliśmy ją do domu, Kowal
zaskamlał, by przyciągnąć jej uwagę, i zanim odeszliśmy, został przytulony i obdarzony 522
pieszczotą. Zazdrościłem mu, że potrafił tak ładnie skamleć. Moje skamlenie przeszło nie usłyszane.
Wraz z powiewem wiosny wszystko w porcie zaczęło się zbroić, gdyż wkrótce miała
nastać pogoda sprzyjająca napaściom. Jadałem teraz co wieczór z żołnierzami i uważnie słuchałem wszystkich pogłosek. Nieszczęśnicy dotknięci kuźnicą napadali i rabowali na drogach, a historie o ich grabieżach były teraz głównym tematem rozmów w tawernach.
Niczym drapieżniki, pozbawieni byli litości. Łatwo przychodziło zapomnieć, że kiedyś byli ludźmi, i nienawidzić ich z ogromną gwałtownością.
Proporcjonalnie wzrastał strach przed zakażeniem kuźnicą. Na targu oferowano
matkom cukierki zaprawione trucizną, które można było dać dziecku w przypadku,
gdyby rodzina została schwytana przez najeźdźców. Plotka niosła, że mieszkańcy nie-
których nadbrzeżnych miast spakowali cały dobytek na powozy i wyruszyli w głąb lądu, porzucając tradycyjne zajęcia na morzu i w handlu, by przedzierzgnąć się w rolników
i myśliwych, daleko od zagrożenia, jakie niosło ze sobą wybrzeże. W miastach przyby-
ło żebraków. Jeden dotknięty kuźnicą pojawił się nawet w stolicy i chodził po ulicach równie nietykalny jak człowiek szalony, ze straganów na targu brał sobie, co chciał.
523
Zniknął gdzieś, nim minął drugi dzień, a ponure szepty głosiły, że jego ciała należało szukać na plaży.
Inne wieści głosiły o wybraniu żony dla księcia Szczerego pośród ludu z gór. We-
dle jednych po to, by zapewnić nam swobodne przejścia przez góry, zdaniem innych
dlatego, że lepiej zawczasu obłaskawić potencjalnego wroga za plecami, gdy na całym
wybrzeżu trzeba się obawiać najeźdźców ze szkarłatnych okrętów. A były jeszcze i inne plotki, właściwie najcichsze szepty, zbyt ulotne i fragmentaryczne, by je uznać za plotki, że z księciem Szczerym nie wszystko było tak, jak być powinno. Jedni mówili, że
jest zmęczony i chory, inni chichotali nieprzyzwoicie, że jest bardzo nerwowym i znu-
żonym narzeczonym. Niektórzy szydzili, że zaczął pić, a widywany jest tylko w dzień, kiedy najbardziej boli go głowa.
Byłem głęboko zatroskany ostatnimi plotkami. Nikt z rodu królewskiego nigdy nie
zwracał na mnie szczególnej uwagi. Król Roztropny dopilnował mojej edukacji i wy-
gody, i dawno temu kupił sobie moją lojalność, więc teraz należałem do niego. Ksią-
żę Władczy mną gardził i dawno już nauczyłem się unikać spojrzenia jego zmrużo-
nych oczu, przypadkowych potrąceń i gwałtownych popchnięć, które kiedyś, gdy byłem
524
mniejszy, wystarczały, by mnie przewrócić. A książę Szczery, choć dostrzegał mnie jakby mimochodem, zawsze był dla mnie miły. Poza tym darzył swoje psy, sokoły i konia
miłością, którą rozumiałem. Chciałem go widzieć dumnego w dniu ślubu i miałem na-
dzieję któregoś dnia stanąć za jego tronem, podobnie jak Cierń stał za tronem króla
Roztropnego. Bardzo chciałem, by nic złego się z nim nie działo, a jednocześnie drę-
czyła mnie świadomość, że nie mogłem nic zrobić, gdyby się stało inaczej. Nawet nie
spotykałem go często; każdy z nas chodził zupełnie innymi drogami.
Wiosna nie nadeszła jeszcze w pełni, gdy Konsyliarz obwieścił nam ważną nowi-
nę. W zamku rozpoczęły się przygotowania do wiosennego Święta Radości. Kramy na
targu wyczyszczono piaskiem i odmalowano na jaskrawe kolory, wyznaczano gałęzie

Podstrony