– Ciemności... tęskniłem za tobą. Kocham cię.
– Możesz mnie dalej tulić... proszę. – Raz jeszcze oplotła go ramionami i poczuł jej ciepłe, miękkie wargi.
Zacisnął ramiona wokół niej i przytulił, choć zastanawiał się, co się zmieniło po tak długim czasie. Sycił się jej zapachem, rozkoszował miękkością włosów i musnął ustami jej policzek, zanim ich wargi znowu się spotkały.
CLXXX
Wóz skrzypiał, wjeżdżając na molo na wprost Czarnego Diamentu. Dorrin zeskoczył na kamienie i wyjął klocki, ustawiając je po obu stronach żelaznych kół.
Opuścił tylną burtę wozu. W prostej skrzyni leżało tuzin rakiet – ciężkich, jak nazywał je Dorrin, które przebiją kadłub statku.
Pierwszy podszedł do wozu Kyl.
– Przywiozłeś rakiety? – zapytał brata.
– Tak, ciężkie – odparł Dorrian.
Pojawił się Tyrel.
– Żagiel na horyzoncie.
– Wiemy czyj?
– Jeszcze nie.
Dorrin potarł czoło. Głowa bolała go nawet z wyprzedzeniem, jeszcze przed użyciem tych przeklętych rakiet.
– W porządku. Rozpal mały ogień pod kotłem, tyle tylko żeby wytworzyć trochę pary.
Tyrel pokiwał głową.
– Yarrl przyjdzie?
– Nie. Jeśli coś się stanie, chciałbym mieć kogoś, kto potrafi zbudować następny statek.
– To ma sens. – Cieśla okrętowy i kapitan Czarnego Młota zmarszczył brwi. – Nie planujecie przegranej, mam nadzieję.
– Raczej nie.
Dorrin podniósł wzrok, słysząc odgłos kopyt na kamieniach. W stronę nabrzeża jechała Liedral, prowadząc Baslę. W uchwycie przy siodle tkwiła czarna laska.
– Rylla cię potrzebuje.
– Ale... – Kyl spojrzał zaskoczony.
– Kadara?
Liedral skinęła głową.
– Jeśli to biała flota, a wygląda na to, że są jakieś, powiedzmy... niecałe dziesięć kayów stąd, zagwiżdż. – Dorrin spojrzał na Tyrela. – Z Baslą wrócę tu szybko. Kyl, wiesz, gdzie kłaść rakiety i liczę na ciebie. – Mówiąc to, wsiadł na konia. Spojrzał na Liedral – jej oczy wyglądały na zaczerwienione. Sięgnął pomiędzy końmi i uścisnął jej dłoń, ale puścił, gdy zawróciła kasztankę i ruszyła pod górę.
Przed niedużym domostwem nie było miejsca do wiązania koni i Dorrin uwiązał Baslę do belki podtrzymującej barierkę po lewej stronie stopni na werandę. Liedral przywiązała swego konia po prawej.
W małej kuchni stała Merga, a na niedużym kwadratowym piecu – roboty Yarrla – dwa duże sagany z gorącą wodą. Na stole do krojenia stał słój astry.
Dorrin przystanął i wsypał astrę do miski.
– Merga, mogłabyś utłuc ją jak najdrobniej? Użyj czystej łyżki albo czegoś takiego.
– Tak, panie.
Dorrin podążył za Liedral do sypialni.
– Och... oooooch... – Kadara jęczała cicho, niemal rozdzierająco.
Rylla podniosła wzrok.
– Wrócę za chwileczkę, kochanie. – Skinęła na Liedral, aby usiadła na stołku przy rodzącej.
– Zostanę z tobą – obiecała Liedral.
Rylla zamknęła drzwi sypialni i wsunęła się do holu.
– Moim zdaniem... dziecko jest za duże, a pępowina źle ułożona.
– Chcesz, żebym sprawdził, co się da zrobić?
– Przecież nie posyłałabym po ciebie, żebyś się tylko przyglądał, prawda?
– Jesteś uszczypliwa jak zawsze. – Przelotny uśmiech Dorrina zgasł, gdy otworzył drzwi i zbliżył się do łóżka.
– ...to ty, Brede?
– To Dorrin. Chcę ci tylko pomóc. – Dotknął lekko palcami napiętego brzucha i czekał, aż minie skurcz.
– Dorrin... to boli... boli bardziej niż w Kleth... Ciemności... boli...
Rylla miała rację. Otarł czoło wierzchem rękawa, żałując, że nie ma większego doświadczenia albo że nie ma w pobliżu jego matki. Żale jednak nie pomogą, skupił się więc, najpierw na dziecku i utrzymującej go przy życiu pępowinie, przesyłając tam więcej sił, więcej ładu i rozluźniając jej mięśnie, przez co poszerzał się odrobinę kanał rodny.