Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Stał przez
chwilę bez ruchu. W końcu jednak, zrezygnowany, pokiwał głową.
- Do zobaczenia jutro, Anno.
I odszedł.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Następnego ranka Anna, prowadząc Jacka za rękę,
ruszyła w kierunku głównego domu. Dzień był chłodny, rześki i wspaniały. Czuło się nadchodzącą zimę.
Anna uwielbiała tę porę roku, chociaż święta spędzała
zwykle samotnie, jedynie marząc o tym, by w tym czasie znaleźć się w gronie licznej rodziny. Każdego roku z niecierpliwością czekała na kolejne święto Dziękczynienia.
- Dom, mama? - Jack ścisnął jej dłoń.
- Tak, kochanie.
Na niedużym, starannie wypielęgnowanym trawniku
przed głównym domem, na podeście pod olbrzymimi dębami, Caroline, jej córki i służba naszykowali przystrojone lnianymi obrusami stoły, na których stały wspaniałe koszyki piknikowe. Czekały na aukcję charytatywną na
rzecz sierocińca.
Vines było imponującą posiadłością. Zadbaną i perfekcyjnie utrzymaną w każdym szczególe. Dom i pergole wokół porośnięte były dzikim winem.
Anna rozejrzała się dookoła. Wyglądało na to, że zjawili się wszyscy możni mieszkańcy okolicy. I wciąż się schodzili, a na stołach przybywało udekorowanych koszyków.
Jack spostrzegł w oddali Setha z Jillian i małą Rachel i aż pisnął z uciechy. Rzucił się ku nim biegiem. Anna
z trudem dotrzymywała mu kroku. W końcu spotkali się
wszyscy na trawniku przed głównym wejściem do domu.
Jillian, wysoka, smukła brunetka, uśmiechnęła się do
Anny i dotknęła je) ramienia.
- Lepiej się już czujesz? - spytała.
- O wiele - odparła Anna szczerze. - Jeszcze raz dziękuję, że zaopiekowałaś się Jackiem.
Jillian uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Rachel uwielbia się bawić z Jackiem. Jeśli jeszcze kiedyś będziesz potrzebowała opiekunki do dziecka, jeste­
śmy zawsze gotowe.
- Dziękuję. To bardzo miło z twojej strony.
- Ależ to żaden kłopot.
Seth, Jack i Rachel biegali w koło za piłką.
- W takim razie, jeśli będę potrzebowała, na pewno
dam ci znać - powiedziała Anna.
- świetnie. - Jillian uśmiechnęła się leciutko. - A może
się gdzieś wybierzesz?
- Oczywiście - rzuciła Anna od niechcenia.
- Na randkę czy coś takiego...
- Coś takiego? - Anna wysoko uniosła brwi.
Jillian wzruszyła ramionami.
- Mogłoby być przyjemnie.
Pewnie tak, pomyślała Anna smutno. Ileż to już razy marzyła o wyjściu z Grantem. Ale ani przed, ani po śmierci Spencera publiczne pokazywanie się razem z nim
nie było rozważne. A teraz sprawy między nimi skomplikowały się jeszcze bardziej. Musieli jasno sprecyzować, w jakim punkcie się znaleźli. Jeśli się znaleźli.
- Jak długo to już trwa, Anno?
Pytanie Jillian wyrwało Annę z zamyślenia.
- Co jak długo trwa?
- Kiedy ostatnio byłaś na randce?
Anna zaczerwieniła się po same uszy.
- O Boże! - Ściszyła głos, jakby się obawiała, że ktoś
usłyszy. - Nie byłam na randce już trzy lata.
- Żartujesz! - Jillian wyglądała na wstrząśniętą.
- Obawiam się, że nie.
Jillian otwarła już usta, żeby coś powiedzieć, ale nie
zdążyła.
- Czego się obawiasz, Anno? - usłyszały za plecami
męski głos.
Anna obróciła się na pięcie. To był Grant. Stał tuż za
nimi i przysłuchiwał się ich prywatnej i trochę krępującej
rozmowie. Może tylko jej końcówce? - pomyślała z nadzieją. Tego dnia był jeszcze bardziej przystojny. Jakby chciał do reszty zawrócić jej w głowie.
-Ja... Obawiam się, że chyba przypaliłam trochę
moje ciasteczka czekoladowe. Za późno wyjęłam je
z piecyka.
Jillian zagryzła wargi, żeby nie parsknąć śmiechem.
Grant nie odrywał oczu od Anny.
- A co z szarlotką? - spytał.
- Rozmyśliłam się.
- Dlaczego?
- Postanowiłam spróbować czegoś nowego.
- Czegoś nowego? - powtórzył z napięciem w głosie.
Chyba znowu nie rozmawiali o szarlotce.
- Była już zbyt stara jak dla ciebie, tak?
- Nie. - Zirytowała się. - Ale jabłka trochę skwaśniały.
- Nie, na pewno nie rozmawiali o cieście. - Na pewno nie nadawały się do niczego.
Grant ściągnął brwi. Był zły i może trochę zaskoczony. Ale nie dbała o to. Chciała, żeby zrozumiał, że to on sam chciał, żeby ten ich niby-związek trwał krótko. Że to
on nie chciał, by byli dla siebie kimś więcej niż tylko kochankami.
A skoro przyszło jej mówić o tym pod pretekstem rozmowy o szarlotce, trudno!
Grant potarł się po brodzie.
- ślicznie wyglądasz - powiedział.
- Dziękuję.
- Mówię poważnie. Zbyt pięknie.
- Co się dzisiaj z tobą dzieje?
- Nic - burknął. - Który koszyk jest twój?
- Czemu pytasz?
- Wiesz, czemu, Anno Sheridan. Przestań się ze mną
bawić. - Uśmiechnął się leciutko. - Jesteśmy na to za
starzy.
- My jesteśmy za starzy? - rzuciła z udawaną surowością.
- No, dobrze. Może tylko ja. Ale czy to nie śmieszne?
Jesteśmy przyjaciółmi...
- Przestań. - Stłumiła śmiech. Nie miała powodu, żeby
się na niego złościć. Nawet jeśli szło o sprawę tak poważną, jak jej przyszłość. Grant miał rację. Byli przyjaciółmi.
Aż i tylko przyjaciółmi.
Odwróciła się i wskazała na stół z koszykami.
- Tamten.
- Który?
- Ten biały z czerwoną wstążką. Pachnący czekoladą.
- Dziękuję. - Westchnął ciężko.
- Jesteś pewien, że masz dzisiaj ochotę na czekoladę,
Grancie?
- O, tak. Jestem pewien. - Jego zielone oczy pociemniały.
- Dwadzieścia pięć dolarów pozwoli schronisku kupić prezenty dla dzieci na Boże Narodzenie - zawołała Caroline, zachęcając zgromadzonych do dalszej licytacji. - Dalej, Jaredzie, wiem z dobrego źródła, że Mercedes przygotowała w tym koszyku wszystko, co potrzebne na romantyczny wieczór w domku za miastem.
Zanim Jared zdołał się odezwać, zza pleców zgromadzonych rozległ się głos kogoś, kto najwyraźniej nic nie wiedział o stanie Mercedes i jej niedawnym zamążpój-
ściu.
- Ja mam domek za miastem - krzyknął nieznajomy.
- Daję sto dolarów.
- Nikt nie kupi mojej żony - mruknął Jared ponuro.
Oczy mu się zaświeciły. - Dwieście pięćdziesiąt dolarów!
- Rozejrzał się dookoła. - Są jeszcze jakieś oferty? - W jego głosie pobrzmiewały groźne nuty.
Nie było.
Caroline odchrząknęła i szybko zawołała:
- Dwieście pięćdziesiąt po raz pierwszy, po raz drugi,
po raz trzeci. Sprzedane.
Mercedes uśmiechnęła się do Jareda i objęła go czule.