Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Wy­gląda to na cholernie ostre zakażenie.
ROZDZIAŁ 8
Richard towarzyszył żonie do sali pooperacyjnej, a Morgan poszła z Bradem na oddział intensywnej terapii noworodków. Za drzwiami zatrzy­mała się. Zauważyła, że wokół jej nowo narodzonego siostrzeńca panuje ogromne zamieszanie. Pielęgniarki, technicy i lekarze pracowali w skupie­niu, podłączając kable, rurki i monitory. Wśród wszystkich tych ludzi dziec­ko wydawało się jeszcze drobniejsze niż w rzeczywistości. Brad co pewien czas wymieniał uwagi z jednym z lekarzy. Po dziesięciu minutach przywołał Morgan gestem ręki i razem wyszli na korytarz.
- Wygląda na to, że wywiązało się zakażenie paciorkowcem grupy B -powiedział.
- Paciorkowiec? Przecież Jen dostawała antybiotyki.
- To prawda, ale, jak sama wiesz, antybiotyki tylko zmniejszaj ą ryzyko infekcji, nie eliminując go całkowicie. Wstępny test na obecność pacior­kowca dał wynik pozytywny. Jeśli potwierdzą to dodatkowe analizy, wszyst­ko stanie się jasne.
- Cudownie - powiedziała Morgan. -Nie wiem, jak jej o tym powiedzieć.
- Pozwól, że ja to zrobię.
Jennifer odpoczywała w sali pooperacyjnej. Do środka znieczulającego dodano małą dawkę narkotyku, co nieco złagodziło jej niepokój. Richard siedział przy żonie, trzymając ją za rękę. Oboje nerwowo popatrzyli na Brada.
- Powiem wam, co wiemy na pewno - zaczął lekarz. - Wasza córeczka radzi sobie znakomicie. Oddycha samodzielnie, bez pomocy respiratora, podajemy jej tylko trochę tlenu. Jeszcze za wcześnie na prognozy, ale mam przeczucie, że nic jej nie będzie. Z waszym synkiem są pewne kłopoty.
Jen ścisnęła dłoń Richarda, ale nic nie powiedziała.
- Na razie - ciągnął Brad - wszystko wskazuje na to, że wystąpiło u nie­go zakażenie. Według wstępnej diagnozy jest to coś, co nazywa się wczesnym zakażeniem paciorkowcem grupy B.
- Nie rozumiem - powiedział Richard, marszcząc brwi. - Zdaje się, że czemuś takiemu miała zapobiec penicylina?
- To prawda. Niestety, nie zawsze jest w stu procentach skuteczna.
- Czy ten paciorkowiec jest groźny? - spytała Jen.
- Tego typu drobnoustroje spotykane są dość często - powiedział Brad. -Występują u dziesięciu do trzydziestu procent ciężarnych kobiet. Infekcja rzadko przechodzi na dzieci, ale kiedy to już się stanie, może stanowić dla nich duże zagrożenie. Zwykle nie dzielimy bakterii na dobre i złe, ale gdyby­śmy to robili, paciorkowiec grupy B byłby jednym z czarnych charakterów.
- Co złego może zrobić? - spytał Richard. - Czy to przez paciorkowca poumierały tamte dzieci?
- Nie, skądże. Następstwa zakażenia zależą od wielu czynników. Na ogół po odpowiedniej kuracji dzieci szybko dochodzą do siebie. Jeśli jednak coś pójdzie nie tak, taki paciorkowiec może wywołać posocznicę, zapalenie płuc i zapalenie opon mózgowych. W najgorszym przypadku zakażenie może nawet skończyć się śmiercią.
- O mój Boże - załkała Jennifer.
- Musicie pamiętać, że zwykle do tego nie dochodzi. Nasz oddział intensyw­nej terapii jest bardzo dobrze wyposażony i personel robi wszystko, żeby pomóc waszemu dziecku. Jedna z pielęgniarek niedługo przyjdzie z wami porozmawiać. Dlatego nie martwcie się na zapas i trzymajcie się dzielnie, dobrze?
Brad wyszedł z sali pooperacyjnej i skierował kroki do pokoju pielę­gniarek, by dokończyć wypełnianie karty. Po chwili dołączyła do niego Morgan. Wyglądała na wzburzoną.
- Nie uważasz, że trochę przesadziłeś? - spytała. - Moja siostra dopie­ro co przeszła poważną operację. Nie wydaje mi się, żeby trzeba było od razu zarzucać ją przygnębiającymi faktami.
- Nie lubię mówić ludziom o możliwych powikłaniach, ale nie potrafię postępować inaczej. Prawda jest taka, że na tym etapie rozwoju duża część dzieci choruje, a około piętnastu procent z nich umiera. Jesteś pediatrą i dobrze o tym wiesz. Jeśli znasz lepszy sposób przedstawienia tego faktu, chętnie posłucham.
 
Brad Hawkins był typem pracoholika, dla którego praca jest przyjemno­ścią. Choć w niedzielę nie miał dyżuru, zajrzał do swoich pacjentów. Wziął ze sobą syna. Michael znał już szpital jak własną kieszeń.
- Dzień dobry, doktorze Hawkins - rozległ się głęboki głos, kiedy oj­ciec i syn szli jednym z rzadziej uczęszczanych szpitalnych korytarzy.
Brad odwrócił się i zobaczył nadchodzącego wysokiego czarnoskórego mężczyznę, z szerokim uśmiechem na ustach.
- Cześć, Nbele - powiedział i uścisnął dłoń mężczyzny. - Co nowego i cie­kawego słychać?
- Po staremu, panie doktorze. Czy to ten sam młody człowiek, którego w zeszłym roku spotkałem na meczu futbolu?
- Ten sam. Michael, przywitaj się z Nbele.
- Cześć - powiedział jego syn. - Grasz w futbol? Nbele wybuchnął śmiechem.
- Nie taki jak wasz - odparł. Mówił z silnym akcentem. - Gram w piłkę nożną. A ty?
- Czasami. Nie jestem za dobry.
- Ściągnęli cię do pracy w niedzielę? - spytał Brad.
- Nie, nie, mam parę spraw do załatwienia. - Zwrócił się do Michaela. - Któregoś dnia zagramy razem, co?
- Rozumie się.
Nbele, wciąż uśmiechnięty, pomachał im i poszedł w swoją stronę. Brad poprowadził syna w głąb korytarza.
- Czy ten pan jest lekarzem? - dopytywał się Michael.
- Nie, pracuje na patologii.
- Ma dziwne imię - powiedział chłopiec.
- Prawda? Pochodzi z Afryki i zna mnóstwo wspaniałych opowieści. Któregoś dnia musimy go zabrać ze sobą na łódź.
 
Dwadzieścia cztery godziny po usunięciu niewłaściwego dziecka do Arnolda Schuberta zadzwonił dyrektor oddziału położniczego i ginekolo­gicznego, by zbesztać go w ostrych słowach za „największy błąd lekarski tej dekady". Uprzedził Schuberta, że incydent zostanie poruszony na następ­nym zebraniu komisji etycznej. Następny taki błąd zostanie ukarany auto­matycznym zawieszeniem.
Zdenerwowany Schubert odłożył słuchawkę. Nie został tak zmieszany z błotem od czasów szkoły średniej. Miał nadzieję, że ta sprawa nie zostanie opisana w prasie. Najgorsze, że prawdopodobnie zostanie pozwany do sądu.
Arnold Schubert żył w coraz większym stresie.
 
Morgan mieszkała na modnym osiedlu w Fort Salonga. Było kilka minut po dziewiątej i właśnie miała pojechać do szpitala, kiedy rozległ się dzwo­nek. Nie spodziewała się żadnych gości, ale w tak piękny niedzielny poranek zjawić się tu mógł każdy, od ekologa po ewangelistę. Uchyliła drzwi i wyj­rzała przez szparę.
- Dzień dobry, doktor Robinson. Czy przyszedłem w nieodpowiednim momencie?