Znów dokonam przeskoku w czasie, tym razem do przodu. Dorosła już byłam, miałam dzieci, moja rodzina zaś miała tak zwaną działkę pracowniczą na Okęciu. Zbierałam na tej działce maliny i na jednym liściu siedziała mała zielona liszka. Zamknęłam oczy, ominęłam ją, ominęłam także dojrzałe owoce, rosnące tuż przy niej. Liszka nagle urosła, pozostała zielona, ale miała co najmniej metr długości i grubość ludzkiego uda. Uniosła głowę i popatrzyła na mnie.
— Ślepa jesteś? — spytała z naganą. — Nie widzisz tych malin?
— Widzę, ale wiesz, siedziałaś na nich… — odparłam z zakłopotaniem.
— Po pierwsze, co z tego? — obraziła się licha. — A po drugie, świń ze mną nie pasłaś. Jak ty się do mnie zwracasz? Bądź uprzejma mówić „proszę pani”.
— Tak, proszę pani — powiedziałam posłusznie. —Muszę pani powiedzieć, że ja mam pewien uraz. Takie liszki… no, nie chciałabym być niegrzeczna, ale jakoś mi nie leżą.
— A niby dlaczego? — zdziwiła się licha.
— Nie wiem. Bardzo mi przykro, ale nie wytrzymuję.
— Nie powiesz chyba, że nie jestem piękna…?
— Ach, nie — zgodziłam się pośpiesznie. — Oczywiście, że pani jest piękna! Ale ja na to akurat nie mogę patrzeć, nic nie poradzę i najmocniej panią przepraszam…
— Musisz być zupełnie głupia — zaopiniowała licha po namyśle. — No dobrze, zdarzają się wśród ludzi takie kretyńskie zamroczenia. Zbierz te maliny, bo w końcu ja ci źle nie życzę. Nie próbowałaś się przełamać? I czy ci nie przychodzi do głowy, że wszystkie jesteśmy motylami?
— Będziecie — sprostowałam. — Będą panie — poprawiłam się pośpiesznie, bo nie zamierzałam się jej narażać, jeszcze by się na mnie rzuciła… — Owszem, ale czy ja się muszę przełamywać? Nie wchodzimy sobie w drogę wzajemnie.
— Niemniej jest mi przykro budzić wstręt — powiadomiła mnie licha z godnością. — Może jednak mogłabym ci się spodobać? Popatrz na mnie!
Popatrzyłam. Jej rozmiary powodowały, że nie wywoływała we mnie normalnego obrzydzenia, może istotnie mogłaby mi się w końcu spodobać. Powiedziałam jej o tym.
— No i widzisz! — ucieszyła się. — Bardzo dobrze. Porozmawiać, w każdym razie, możemy…
Nie pamiętam niestety całej tej konwersacji z lichą. Kiedy wylazłam z malin, nie bardzo wiedziałam, gdzie jestem i obraz tego wielkiego, jasnozielonego cielska w gąszczu do dziś mam przed oczami. Nie pierwszy to był wypadek opętania przez moją upiorną wyobraźnię i, jak łatwo zgadnąć, nie ostatni.
Zanim przejdę do ostatnich przed maturą, niezmiernie atrakcyjnych wakacji, muszę jeszcze wspomnieć wielce pamiętną podróż. W okresie zimowych ferii, które w tamtych czasach obejmowały okres Bożego Narodzenia i Nowego Roku aż do Trzech Króli, pojechałam sobie do Cieszyna, tym razem już sama, bo moja matka nie znosiła zimy. Najpierw stałam w ogonku po bilet, w Orbisie, pięć i pół godziny, nie wiadomo po co, bo w pierwszy dzień świąt pociągi jeździły prawie puste i bez żadnych kłopotów mogłam kupić bilet na dworcu. No dobrze, ale w obliczu wściekłego tłoku wszędzie i permanentnych kolejek, komu by taki luksus przyszedł do głowy? Stanie w owym ogonku zresztą było dość rozrywkowe, rozżarty naród usiłował nie wpuścić do środka kasjerki, a dwie osoby zostały siłą wywleczone za garderobę spod częściowo opuszczonej kraty, tak że nawet tego błędu nie żałowałam.
W owym prawie pustym pociągu spadły na mnie pierwsze poważne oświadczyny. W tym samym przedziale jechał restaurator z Warszawy, miał tę restaurację gdzieś na Pradze i tyle z niego pamiętam, że miał okrągłe, wyłupiaste oczy. Był potwornie stary, miał trzydzieści osiem lat, sam mi o tym powiedział, przedstawiając się z detalami. Wdowiec chyba, trzeźwy jak świnia, już po krótkiej rozmowie z całą powagą i bardzo elegancko zapraszał mnie do siebie po powrocie z tych ferii, nie kryjąc, iż zacieśnia znajomość w celach matrymonialnych. Wyznałam mu wprawdzie, że mam dopiero piętnaście lat, ale odparł, że to nic nie szkodzi, za pół roku będę miała szesnaście i dojrzeję do zamęścia, a on chętnie poczeka. A życie będę miała jedwabne. Nie zamierzałam go poślubiać, ale poczułam się wzruszona i dumna niezmiernie.
W lecie znów byłam w Cieszynie, tyle że krócej. Twardo chodziłam po górach, nie po turniach tatrzańskich rzecz jasna, tylko po zwyczajnym Beskidzie. Szłam zawsze pierwsza, tempo narzucałam ostre, a tak naprawdę leciałam pod górę jak z propelerem, żeby jak najszybciej mieć za sofią najgorsze. W wieku lat jedenastu zbyt szybko wyrosłam, miałam osłabienie mięśnia sercowego i dusiłam się na każdym wzniesieniu, obojętne, czy była to Barania Góra, czy schody. Na szczytach mi przechodziło, zaczynałam czuć się lepiej i wszystko było w porządku, pchałam się zatem na szczyty.