W tym zamyśleniu dziwnym wzrokiem to po szynelu moim wo-
dził, to obracał go na dzierżawcę, który miał ze mną dalej jechać, to wreszcie zdawał się
oczami próbować grubości futer, których kilka przy dzierżawcy leżało.
W tej chwili wydał mi się innym niż zwykle – poważnym.
Nagle bródka kozia zadrgała, mysie ogonki rozsunęły się...
– Na wypadek, gdyby kolega zanadto przeziąbł – rzekł głosem zwyczajnym, w którym od-
zywało się zawsze jakby powstrzymywane parskanie – proszę przyjść do mnie na rozgrzew-
kę. Ale nie prędzej niż po Trzech Królach. Wcześniej do domu nie wrócę. Adres mój: War-
szawa, róg Podwala i placu Zamkowego, apteka. Dam koledze kropli własnego wynalazku,
które nazwałem „Kroplami wiecznie młodej nieśmiertelności”. Działają cudownie. Przed ro-
kiem napiła się ich przez omyłkę dziewięćdziesięcioletnia matrona – i wiesz kolega co? W
tydzień później wyszła za mąż za swego prawnuka, a dziś ma śliczną córeczkę, której jest
zarazem matką i pra-pra-babką. Do widzenia!
Potrząsnął rękę moją tak silnie, jakby mi ją z ramienia chciał wyrwać, i wyszedł, z wielkim
hałasem drzwi za sobą zamykając.
Po chwili usłyszeliśmy dziarskiego krakowiaka wygrywanego na trąbce i stopniowo cich-
nącego w oddaleniu.
Josek nie zjawiał się; postanowił widocznie urządzić tu dłuższy postój. Po wielkim zimnie
ciepło izby gościnnej oddziałało na mnie w sposób zwykły: osłabiło i rozmarzyło. Zdjąłem
szynel, wyciągnąłem się na dwóch stołkach – zasnąłem.
Towarzysz mój zrobił to już od dawna – z tą różnicą, że nie dwa, lecz cztery stołki za łoże
mu służyły.
Spałem długo; sny miałem przyjemne. Zbudziło mię silne kołatanie w okiennicę, któremu
towarzyszył chrapliwy, niewyraźny bełkot. Rozróżniłem z trudnością słowa: „siadacz...”, „je-
chacz...”.
Dreszcz mię przebiegł; przetarłem oczy, wzdrygnąłem się. Izba wyglądała ponuro. Lampę
wiszącą u powały dawno już zgaszono; tliła się tylko na bufecie mała nocna lampka, wydzie-
lająca więcej kopciu niż światła. Potworne, ruchome cienie drgały na ścianach i podłodze.
Było zimno; powietrze przesycała wilgoć, zbutwiałość.
204
W izbie nie było nikogo prócz mnie i dzierżawcy. Gruby szlachcic spał w najlepsze, wy-
dając nosem i ustami niskie, głębokie tony trąby.
Przez chwilę zdawało mi się, że to sen. Zamknąłem oczy i ułożyłem się na powrót, aby
spać dalej. Ale w tejże chwili drzwi skrzypnęły, do izby wtoczył się rzeczywisty Josek, wzy-
wając głosem chrapliwym „na brykie”.
Zrobiło mi się niewymownie smutno. Więc znów wychodzić mam na mróz i noc, kostnieć
od zimna, znosić niewygodę, cierpieć towarzystwo wstrętnego chałaciarza, cuchnącego ce-
bulą i tytoniem ordynarnym? Gdybyż to chociaż było niedaleko – ale do P. jeszcze trzy mile,
trzy okropne mile, najdłuższe ze wszystkich, jakie mi kiedykolwiek w życiu przebywać wy-
padło!
Rozżaliłem się nad samym sobą – o małom nie rozpłakał się jak dziecko. Była, chwila,
gdym chciał dać za wygraną wszystkiemu i do Joska, do dzierżawcy, do właściciela zajazdu,
do świata całego powiedzieć stanowczo:
– Róbcie ze mną, co chcecie; zabierzcie wszystko, co mam przy sobie: popsuty zegarek
srebrny, portmonetkę z dziesięcioma złotymi, walizkę z brudną bielizną, ale – spać mi dajcie i
nie budźcie mnie aż na Sąd Ostateczny!
Ten protest nerwów znużonych i instynktu zachowawczego objawił się na zewnątrz tylko
długim, jękliwym ziewnięciem.
W kilka minut później siedziałem już na bryce Joskowej, obok dzierżawcy, w połowie za-
ledwie rozbudzonego. Na koźle prócz woźnicy nie było nikogo.
Mróz wzmagał się. Poznałem to zaraz po wyjściu z zajazdu po wielkiej trudności oddy-
chania. Atmosfera wydała mi się nalana płynem szklistym, który z wielkim jedynie wysiłkiem
można było wciągać w płuca.
Była godzina trzecia lub czwarta po północy. Gwiazdy straciły poprzednią jaskrawość,
ciemny granat nieba rozjaśnił się, jakby spłowiał – zbliżała się chwila wschodu księżyca.
Na bryce, tak dotąd gwarnej, panowała teraz cichość zupełna. Prócz skrzypienia kół, prze-
rywały ją dwa tylko głosy: sapanie dzierżawcy, zakopanego w płaszczu szopowym, i parska-
nie koni, którym szron nozdrza zapychał.
Josek ani fajki nie palił, ani majufesów nie nucił, ani do koni nie przemawiał. Skulony w
milczeniu na swym twardym, sieczką wypchanym worku, wydawał się bryłą martwą, bez-
kształtną, tchnącą wyrazem bezgranicznej apatii.
Po raz pierwszy od chwili wyjazdu doznałem uczucia strachu; po raz pierwszy tknęła mię
myśl, że ta wyprawa skończyć się może – nieszczęściem.
Dotąd w walce z mrozem miałem różnego rodzaju posiłki – teraz stałem naprzeciw niego
sam jeden, najzupełniej bezbronny. On to natychmiast ocenił. Zaledwie ruszyliśmy z miejsca,