Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Mattiece był szczupły, nawet wychudzony, miał długie, się­gające ramion siwe włosy i zmierzwioną brodę. Jego je­dynym odzieniem były białe gimnastyczne szorty. Stąpał ostrożnie po ręcznikach, nie patrząc na Barra.
- Usiądź tam - polecił, wskazując krzesło. - I nie depcz ręczników!
Barr ominął bawełniane ścieżki i zajął miejsce na krze­śle. Mattiece stał odwrócony do niego plecami i wyglądał przez okno. Miał pomarszczoną, spaloną na brąz skórę. Na łydkach i wokół kostek widniały grube węzły żylaków. Żółtych paznokci u nóg nie obcinał zapewne od pół roku. “Czubek! Popierdolony do cna!” - pomyślał Matthew Barr.
- Czego chcesz? - zapytał Mattiece, zapatrzony wciąż w widok za oknem.
- Przysyła mnie prezydent...
- Nie kłam! Przysyła cię Fletcher Coal. Wątpię, czy prezydent w ogóle o tobie słyszał.
Może nie był rąbnięty? Gdy mówił, jego ciało pozosta­wało nieruchome.
- Pan Fletcher Coal jest szefem gabinetu prezydenta i istotnie wysłał mnie do pana...
- Wiem, kim jest Fletcher Coal! I wiem, kim jesteś ty! I wiem, co robicie w tej waszej delegaturze! Przejdź do rzeczy i powiedz, czego chcesz.
- Potrzebujemy informacji.
- Nie igraj ze mną, chłopcze! Pytam po raz ostatni: czego chcesz?
- Czy znany jest panu dokument określany jako raport “Pelikana”? - spytał Barr.
Wychudzone ciało ani drgnęło.
- Czytałeś go?
- Tak - odparł szybko Barr.
- Uważasz, że mówi prawdę?
- Nie wiem. Dlatego tu jestem.
- Dlaczego pan Coal martwi się raportem “Pelikana”?
- Dowiedziała się o nim prasa. Paru reporterów zwę­szyło sensację. Musimy wiedzieć, czy to, co w nim napi­sano, jest prawdą. Niezwłocznie...
- Kim są ci reporterzy?
- Martwi nas głównie Gray Grantham z “Washington Post”. Pierwszy dowiedział się o sprawie i mamy powody przypuszczać, że wie więcej od innych. Pan Coal uważa, że w najbliższym czasie Grantham może opublikować ar­tykuł na ten temat.
- Możemy zająć się Granthamem, prawda? - powiedział Mattiece. - Kim jest ten drugi?
- Rifkin z “Timesa”.
Mattiece nie zmienił pozycji ani o cal. Barr rzucił okiem na ręczniki i prześcieradła, stanowiące dominujący wystrój wnętrza. Nie ulega wątpliwości, że Mattiece zwariował. Okrągły pokój był wydezynfekowany i rozsiewał woń spi­rytusu salicylowego. Może facet jest chory?
- Czy pan Coal wierzy w prawdziwość raportu?
- Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Wiem tylko, że pan Coal jest bardzo nim zaniepokojony. Dlatego przy­słał mnie do pana, panie Mattiece. Musimy wiedzieć.
- Załóżmy, że jest prawdziwy. Co wtedy?
- Będziemy mieli spore problemy.
Mattiece w końcu poruszył się. Przeniósł ciężar ciała na prawą nogę i założył ręce na zapadniętej piersi. Jego oczy pozostały jednak nieruchome. Za oknem widać było porośnięte ostami wydmy i ani skrawka oceanu.
- Wiesz, jakie jest moje zdanie? - zapytał cicho.
- Bardzo chciałbym je poznać.
- Waszym problemem jest Coal. Rozdał raport wielu ludziom... zbyt wielu ludziom. Dał go CIA. Dał go tobie do przeczytania. I to mnie niepokoi.
Barr nie wiedział, jak zareagować. To był absurd! Prze­cież Coalowi nie mogło zależeć na rozpowszechnianiu ra­portu! Miał zbyt wiele do stracenia. “Moim zdaniem pro­blemem jesteś ty, Mattiece - pomyślał. - Zabiłeś sędziów! Wpadłeś w panikę i ukatrupiłeś Callahana! Jesteś chciwym skurwysynem, który nie umiał zadowolić się marnymi pięć­dziesięcioma milionami!”
Mattiece odwrócił się powoli i spojrzał na Barra. Miał ciemne, przekrwione oczy. Nie przypominał mężczyzny ze zdjęcia z wiceprezydentem, ale zrobiono je przecież siedem lat temu. Od tamtej pory postarzał się co najmniej o dwa­dzieścia lat i gdzieś po drodze musiało mu porządnie odbić.
- Wiesz, kto ponosi za to winę? Wy! Pajace z Waszyng­tonu! - powiedział głośniej.
Barr nie mógł na niego patrzeć.
- Panie Mattiece, czy raport mówi prawdę? Nic więcej nie chcę wiedzieć.
Za plecami Barra otworzyły się bezszelestnie drzwi. Do pokoju wszedł Larry. Omijając ręczniki, postąpił dwa kro­ki - i zamarł w bezruchu.
Mattiece ruszył ścieżką z ręczników w kierunku szkla­nego przepierzenia prowadzącego na taras i pchnął szybę. Wyjrzał na zewnątrz i rzekł cicho:
- Oczywiście, że mówi prawdę. - Wyszedł na taras i za­sunął powoli szklane drzwi.
Barr spoglądał za obłąkanym, sunącym chodnikiem na wydmy.
“Co teraz? - pomyślał. - Czy przyjdzie po mnie Emil? A może...”
Larry zbliżył się bezszelestnie z liną w rękach. Barr ni­czego nie słyszał, niczego nie podejrzewał do chwili, gdy było już za późno. Pan Mattiece nie życzył sobie krwi w pawilonie. Larry złamał więc Barrowi kark i dusił tak długo, dopóki Matthew nie umarł.
 
ROZDZIAŁ 38 

Podstrony